Zapewne wielu z Was zna to to uczucie, kiedy z niecierpliwością oczekujemy na jakiś konkretny film. Ja niezaprzeczalnie należę do tego grona widzów. Od czasu ostatniego obrazu Camerona Crowe’a minęły cztery lata. Była to adaptacja książkowa. Od autorskiej historii minęło więc całe dziesięć lat. „Elizabethtown” miało swoją premierę w 2005 roku i było pierwszym dziełem tego twórcy, które miałam okazję zobaczyć na dużym ekranie. Moja miłość do ręcznie szytych komediodramatów Crowe’a rozpoczęła się tamtego dnia i trwa do dziś. Nie zdziwi więc nikogo, że z ogromną ekscytacją podeszłam do najnowszej opowieści spod pióra autora. Tuż przed seansem moje nastawienie było jednak dwojakie. Z jednej strony, obawiałam się, że historia ta mnie nie pochłonie. Z drugiej, kampania promocyjna filmu, a raczej jej brak, wcześniejszy wyciek maili z wytwórni Sony, wszystko to dawało do myślenia: co może być w tym obrazie nie tak? Moje wątpliwości, przewrotnie, rozwiały się w momencie przeczytania w jednej z amerykańskich recenzji, której ton był raczej niepochlebny, że to „<> na Hawajach”. Mimo że tytuł ten nie zdobył wielkiego uznania krytyków, historia Drew Baylora jest jedną z moich ulubionych.
Cameron Crowe to artysta kilku pasji: reżyser, scenarzysta, producent i dziennikarz muzyczny w jednej osobie. Jest jednym z bardziej wyjątkowych i nieprzeciętnych twórców amerykańskiej kinematografii, w którego dziełach istnieje silny związek między rzeczywistością a narracją – łączy on ze sobą fikcję i wątki autobiograficzne. W jego scenariuszach, mimo pewnej aury tkliwości, czuć autentyzm pochodzący z codziennych inspiracji. Crowe uwielbia łączyć w nich poszukiwanie odkupienia, niebanalny romans i drugą szansę od życia – a wszystko to dalekie jest od utartych gatunkowych klisz. Każdy z jego dotychczasowych obrazów naznaczony jest autorską dawką miłości i humoru, błyskotliwymi dialogami oraz doborem znakomitej muzyki. Nie inaczej rzecz ma się z najnowszym w jego dorobku dziełem – „Aloha”.
Crowe jest jednym z niewielu twórców, który tworzą intymne dzieła w ramach systemu głównego nurtu. Jest prawdziwą, hollywoodzką anomalią, tworząc własne historie, które solidny grunt odnajdują w osobistych doświadczeniach. Te nieszablonowe opowieści i skłonność do tworzenia przez niego ekscentrycznych filmów o zwykłych ludziach nie do końca zgadzały z polityką marketingową wielkich studiów filmowych, z którymi na przestrzeni lat współpracował. Wielokrotnie spotykał się z opinią, że jego obrazy są postrzegane jako trudne do wypromowania, przez co nieraz musiał walczyć o swój skrypt.
W przypadku „Aloha” data premiery została przesunięta z grudnia 2014 roku na maj 2015, a zza produkcyjnych kulis dochodziły informacje, że Crowe nie może porozumieć się z włodarzami studia co do ostatecznej formy i długości obrazu. Batalie te, o których prawdziwym przebiegu dowiemy się pewnie za jakiś czas, doprowadziły do znikomej promocji i powstania negatywnej atmosfery wokół filmu. Przede wszystkim jest to obraz z wieloma wątkami i postaciami, jak każdy w dorobku tego artysty. Montaż zajął więc dużo czasu. Nie obyło się bez wielu cięć, by móc złożyć tak wiele różnych historii i emocji. Został on jednak ostatecznie skrócony o ponad 20 minut, których brak, moim zdaniem, wpłynął znacząco na ostateczny odbiór dzieła. Dodatkowy czas dałby większą możliwość wybrzmienia pewnych filmowym wątków. Jednak nic do końca straconego. Na wydaniu bluray widzowie będą mieli okazję obejrzeć rozszerzoną, a raczej oryginalną wersję.
„Aloha” to historia o drugiej szansie od życia, w której poznajmy losy Briana Gilcresta. Pragnie on pozostawić za sobą trudne wydarzenia z przeszłości. Powraca na Hawaje, gdzie niegdyś zostawił wielką miłość i niedokończone sprawy. Jako specjalista od broni ma za zadanie pomóc firmie Global One w jej dążeniach do prywatyzacji przestrzeni kosmicznej. Bohater zostaje uwięziony między tym, gdzie był a tym, gdzie kieruje go los.
Zanim rozpoczniemy seans odłóżmy na bok to, co przeczytaliśmy negatywnego na temat tego tytułu czy też dostrzegliśmy mało zachwycające oceny na portalach filmowych. Nie oczekujmy komedii romantycznej, której rdzeniem byłby trójkąt miłosny McAdams-Cooper-Stone. Scenariusze do filmów Crowe’a dyktują niespieszne tempo wydarzeń. Pokazują, że życie nie musi być szalone i spektakularne, a przyczynkiem do zmian mogą stać się najbardziej zwyczajne powody. Jego opowieści nacechowane są dawką wyważonego sentymentalizmu. Dają one widzom obietnicę, że wszystko może się zdarzyć, a także nadzieję, że rozpoczynając życie od nowa, mamy szansę ponownie zwyciężyć. Taka też jest właśnie „Aloha” – opowiada o bohaterach dnia codziennego, którzy wygrywają nawet wtedy, kiedy tracą.
Film ten to opowieść o przeszłości i obietnicy przyszłości. Każdemu z nas łatwiej przychodzi patrzenie za siebie i wspominanie dobrych chwil niż patrzenie przed siebie i budowanie jutra. Brian Gilcrest czuje podobnie. Patrzy z pewnym żalem na to, co minione, ale pragnie nauczyć się, jak żyć na nowo. Po porażce misji w Kabulu i nieudanym małżeństwie wraca na Hawaje w związku z zawodowymi zobowiązaniami. Czekają tutaj na niego niedokończone sprawy, z których uporaniem się pomoże mu dziarska i ekscentryczna pani kapitan, Allison Ng. Tkwiące w nim dobro dostrzega również dawna miłość, Tracy. Obie kobiety będą do końca wierzyć w odkupienie i nowy start dla niego – każda z nich będzie częścią nadchodzących w życiu mężczyzny zmian.
Crowe w swoim obrazie przeplata wiele wątków: od prywatyzacji przestrzeni kosmicznej, poprzez hawajską kulturę, aż po moc szlachetnych wyborów i miłości. Wprowadza on widzów w tę wielowarstwową historię powoli, nie dając wszystkich odpowiedzi już na samym początku. Kim są bohaterowie? Co ich łączy? W którym kierunku zmierzy ta opowieść? Z kolejnymi minutami niespiesznie poznajemy uniwersum „Aloha”. Twórca jest mistrzem w kreowaniu małych, intymnych momentów. Są to drobne chwile zamienione na filmowe kadry, które dotykają widzów: nieśmiałe spojrzenia, szczere uśmiechy czy naturalne, zabawne kwestie, które zapadają nam w pamięć. Allison opowiadająca hawajski mit podczas nocnej jazdy z Brianem, jej taniec z Carlsonem czy rozmowa bez słów między Woody’m a Brianem to tylko niektóre z wielu takich scen.
Reżyser rozwiązuje pewnie wątki w swój autorski sposób przy użyciu metafor i wiary w ludzkie dobro. Tylko on może za pomocą rock ‘n’ rolla i światowej kultury w pigułce zdemontować zaawansowaną broń w kosmicznej satelicie. Odłóżmy więc na bok dosłowność i doszukiwanie się realniejszych rozwiązań. W filmowym świecie Crowe’a nie ma miejsca na cyniczne, smutne zakończenia. „Aloha”, niestety, nie wybroniła się od drobnego bałaganu, który, sądzę, wiąże się z trudnościami podczas montażu i walką ze studiem. Pewne wątki są zdecydowanie za mało rozwinięte, przez co i pojedyncze postacie stoją gdzieś z boku, nie mając możliwości w pełni wybrzmieć na ekranie. Więc tak, „Aloha” charakteryzuje się lekkim fabularnym nieładem, który może być jednak ciekawy i dać nam dużo ciepła, czułości i zabawy w świecie złamanych dusz. Występy trzech głównych aktorów: Coopera, Stone i McAdams są bardzo dobre, każdy z nich zbudował wielowymiarową postać, którą widzowie mogą pokochać.
W obrazie ważnym aspektem dla Crowe’a był kultura hawajska, do której sportretowania podszedł w sposób pełen miłości, szacunku i zaangażowania. Wszystkie swoje projekty poprzedza rzetelnymi badaniami. Ważne stało się dla niego pokazanie obrazu prawdziwych Hawajów, które uważa za miejsce pełne tajemnic. Twórca, wywodzący rodzinne korzenie z archipelagu, od zawsze był pod jego wielkim urokiem. Przygotowania do realizacji filmu to długi okres obejmujący liczne badania, podczas których spędzał czas z rodzimymi hawajskimi społecznościami oraz poznawał bazę Hickam Air Force. By stworzyć postać autorytetu grupy rdzennych mieszkańców, przeprowadził liczne rozmowy z liderem ruchu niepodległościowego Dennisem „Bumpy” Kanahele. Ostatecznie, po raz pierwszy zagrał on samego siebie w obrazie, co było wyrazem wielkiego szacunku dla artysty. Inną inspiracja dla Crowe’ a byli Woodrow’owie – Woody, Tracy, Grace i Mitchell. To oni stali się luźnym pierwowzorem ekranowej rodziny Woodside. Byli oni fanami autora i z chęcią podzielili się tym, co interesowało go najbardziej: codzienność w bazie, wojskowy styl życia, nie zaś osobiste relacje i więzi między członkami wspólnoty.
„Aloha” to ten rodzaj filmu, który łatwiej jest wrzucić go do gatunkowego worka, w który oczywiście się nie wpasowuje, niż podejść do niego z autorskiej strony. Jeżeli odrzucimy myślenie kategoriami hollywoodzkiej komedii romantycznej, to możemy być z tego seansu bardzo zadowoleni. To niedoskonały obraz, ale czasami takie filmy mogą okazać się najciekawsze. „Aloha” to opowieść, która idealnie wpasowuje się w kino autorskie Crowe’a. Tak samo jak jego poprzednie dzieła jest bardzo osobistą historią, która ukazuje życiowe zmiany i zawirowania z humorem oraz czarem, bez cynizmu czy nadmiernego sentymentalizmu. Jest to słodko-gorzka opowieść, ale z prawdziwym zastrzykiem nadziei.