Dla wielu muzyka jest czymś więcej niż zwyczajną melodią i pustymi często słowami. W zależności jednak od naszych osobistych przeżyć oraz doświadczeń nabiera rozmaitych znaczeń. Dla niektórych przybiera ona jeszcze większe znaczenie – jest ich przyszłością. Muzyka może być sztuką, ale również nauką czy jak pokaże nam „Whiplash” testem wytrzymałości. Miliony ludzi marzą o sukcesie, a tylko kilku udaje się go osiągnąć. Dla jednych będą to pieniądze, dla innych sława. Dla jeszcze innych sukces oznaczać będzie wielkość, wyjątkowość, wyjście ponad przeciętność.
Bohater „Whiplash”, Andrew, pragnie być zapamiętany. Nie przez rodzinę i przyjaciół, ale przez tłumy nieznanych twarzy, które docenią jego wielkość. Chce, aby wspominano go jako perfekcyjnego muzyka. Jego przepustką do sławy ma być perkusja i jedna z najlepszych muzycznych szkół w kraju. W głębi duszy jest pewien, że ma szansę zostać kolejnym Buddym Richem. To niewiarygodne marzenie stanie się rdzeniem tego filmu. Bohater, przechodząc przez szeregi kolejnych szkolnych zespołów, w końcu trafia do najlepszego. Ponieważ każdy wielki talent potrzebuje wielkiego mentora, na drodze do wybitności Andrew staje Terence Fletcher.
W kinie mieliśmy okazję już niejednokrotnie przyglądać się historiom, w których to nauczyciel inspiruje swoich uczniów. Rzadko jednak widzimy tych, których metody są wątpliwe moralnie – stosują przemyślane gry umysłowe, używają dosadnych epitetów i swego rodzaju testów psychicznych i fizycznych. Wszystko po to, aby odnaleźć wśród tłumu nieprzeciętne jednostki, które mają szansę odnieść wielki sukces. Filmy o tego typu relacjach nie kwalifikuje się zazwyczaj jako arcydzieła. „Whiplash” może stanowić wyjątek i być jednym z najlepszych dzieł tego roku.
Piękno obrazu polega na tym, że rzeczywiście skupia się on w pełni na obu postaciach – mistrza i ucznia. Droga, którą dane będzie im przejść, zaprowadzi oboje na burzliwe wody.
Fletcher to charyzmatyczna osobowość, której metody polegają na nadużywaniu form sztuki i stosowaniu barbarzyńskich technik w stosunku do swoich uczniów. Rzucanie meblami i tym, co ma pod ręką, fizyczne torturowanie przez nieskończone powtarzanie solówek, aż pojawi się krew i pot. Ta krew karmi muzyczną pasję. Momentami, kiedy znajdziemy się w sali prób Fletchera razem z jego muzykami, możemy poczuć klaustrofobię. Atmosfera zagęszcza się tak, że słyszymy swój własny oddech. Reżyser, by spotęgować ten efekt konfrontuje zbliżenia przerażającej momentami twarzy Fletchera z ujęciami Andrew, wycieńczonego od morderczego wysiłku. Na myśl przychodzi jedno – mentorzy mają siłę, by złamać ducha w swoich podopiecznych. Naturalna wrażliwość Andrew zostaje z czasem zastąpiona przez zbędną arogancję. Pasja napędza go, ale także zatrzymuje. Zadaje sobie niełatwe pytania. Jaka jest cena bycia wielkim? Co zrobić, by udowodnić samemu sobie, że jesteśmy w stanie tego dokonać? Kiedy stajemy się prawdziwym muzykiem jazzowym? A Fletcher? Jaki jest? Na czym polega fenomen tej postaci? Pewny swoich metod nie liczy się z konsekwencjami, ponieważ, jak sam twierdzi, żaden z największych talentów nie dałby się zniechęcić. Jednak jak daleko jest w stanie posunąć się, aby pchnąć kogoś do wielkości? Film nie daje nam chwili wytchnienia tak samo jak perkusyjne solo – wznoszące się i opadające jak nadzieje i marzenia naszych bohaterów. Zjawiskowe są pojedyncze, minimalistyczne ujęcia detali – zbliżenia na zakrwawione dłonie, talerze, bębny. Łzy i pot – przenoszą nas w wykreowany świat, który staje się nam równie bliski, co nasz własny.
Obraz to emocjonująco nieprzewidywalna walka wielkich indywidualności. Skrajne charaktery, które połączyło jedno – podążanie wyznaczoną drogą. Muzyka jest ich drogowskazem. Fletcher poszukuje wielkiego talentu na miarę Charliego Parkera, a Andrew chce pokazać swój światu. Intensywność relacji odczuwalna jest także w grze aktorskiej. Dwie fascynujące role. J.K. Simmons zagrał postać, którą łatwo przesadzić, wyolbrzymić. Kiedy wybucha wściekłością, wydaje się poza kontrolą – jakby zasysał całe powietrze z pomieszczenia, w którym się znajduje. Nigdy jednak nie czujemy, że tworzy karykaturę człowieka. Jest to prawdziwie tragiczna postać, do której część widowni na pewno poczuje sympatię. W moim wypadku tak się nie stało, ale zaintrygował mnie na czas dłuższy niż trwanie seansu filmowego. Miles Teller jako Andrew nie poddaje się, ćwiczy po nocach, słucha muzyki mistrzów. Jego determinacja jest tak intensywna, że wielokrotnie będziemy świadkami pęcherzy na dłoniach, a bandaże zasłaniać będą niezagojone rany. Sceny z nim nie tylko poruszają naszą wrażliwość, ale czujemy niemal prawdziwy ból fizyczny. Kiedy Fletcher naciska coraz mocniej, Andrew nie zwalnia, wręcz przeciwnie, przekracza swoje granice – zarówno te fizyczne, jak i psychiczne. A my wraz z nim. W tym momencie nasuwają mi się kolejne refleksje. Czy istnieje granica na drodze do wielkości, której nie powinniśmy przekraczać? Sądzę, ze prawdziwy geniusz nie zna granic, wykracza daleko poza nie. Często jednak okupuje swój sukces morderczą pracą. Jest to wyzwanie – grać tak, aby przez ból dojść do doskonałości. Możliwe, że gdzieś w tym niewiarygodnym i niewyobrażalnym terrorze zagubią się wielkie, lecz wrażliwe talenty. Tylko najsilniejsi, najbardziej odważni przetrwają szkołę życia Terence’a Fletchera i jemu podobnych.
„Whiplash” oddziałuje na nas na wielu poziomach. Historia może wydawać się z pozoru prosta, ale elektryzujące postacie i świetna narracja spełniają swoją rolę. Razem z bohaterami odczuwamy ich wzloty i upadki, determinację i wręcz brutalną interakcję między nimi. Kiedy zastawiamy się, ile Andrew jeszcze zniesie, kolejne sceny zaskakują nas. Niejednokrotnie ze zdziwieniem uświadamiałam sobie, że mu kibicuję. Damien Chazelle bardzo umiejętnie, ale przede wszystkim odważnie prowadzi tę znakomitą historię z muzyką w tle. Możliwe, że dużą zasługę ma w tym fakt, że jest to historia mu bliska – sam niegdyś był perkusistą w zespole jazzowym. Ostatnie klatki filmu to jego wielki triumf. Emocje aż wystrzeliwują z ekranu, trudno pozostać obojętnym. Zagra? A może nie? W głowie aż huczy od przerażającej, ale jakże wspaniałej konfrontacji: uczeń vs mistrz.