Tytuł, który prawdopodobnie obił się o uszy każdemu miłośnikowi kina. Obywatel Kane, wybierany w latach 1962–2002 przez prestiżowy brytyjski magazyn „Sight & Sound” jako najlepszy film w historii, zmienił oblicze kina i do dziś jest postrzegany za jeden z jego kamieni milowych. Wizualna dezynwoltura i pionierskie podejście do narracji wyprzedzały swoje czasy, a David Fincher nie jest jedynym reżyserem, który próbuje opisać fenomen filmu Orsona Wellesa.
Autor kultowego Fight Clubu skupia się na tytułowym Manku, czyli Hermanie Mankiewiczu, który wspólnie z Wellesem odpowiada za scenariusz do Obywatela Kane’a. Mankiewicz, wnikliwy obserwator i nieokrzesany alkoholik, jest tutaj sportretowany przez Gary’ego Oldmana, który w mistrzowski sposób oddaje mieszankę gburowatości i szlachetności cechującą Manka. Historia skupia się na procesie powstawania wspomnianego scenariusza, a za pomocą okazjonalnych flashbacków kreśli szerszy kontekst sytuacji. Oglądamy więc równocześnie dwie opowieści; Mankiewicz, zamknięty w domku letniskowym, zmaga się z brakiem weny, w tle zaś toczy się wielka historia: Ameryka przeżywa kryzys, trwają wybory na gubernatora Kalifornii, w których startuje lewicujący pisarz Upton Sinclair, a Złota Era Fabryki Snów trwa w najlepsze. Tutaj pojawia się prawdopodobnie największy problem Manka. Film ma zaskakująco niewiele wspólnego z prawdą. Fincher sugeruje, że Mankiewicz zaangażował się w pracę z Wellesem z pobudek politycznych, na co ciężko znaleźć jakiekolwiek dowody. Co więcej, film wybiela scenarzystę, twierdząc m.in., że wspierał on Sinclaira w walce o fotel gubernatora (to też można wsadzić między bajki – Mankiewicz w równym stopniu nienawidził faszystów co komunistów), a przy okazji pomija takie niewygodne fakty jak to, że starszy brat Manka, Joseph Mankiewicz (reżyser filmu Wszystko o Ewie), przykładał rękę do kampanii mających na celu zdyskredytowanie Sinclaira w oczach Amerykanów.
Podobny „fałsz” można wyczuć w formie. Mank sugeruje wizualną wierność filmom Złotej Ery Hollywood, jednak tak naprawdę bliżej mu do powszechnych wyobrażeń o kinie z tamtych lat. W prawym rogu ekranu miga kropka przypominająca o zmianie rolki filmowej, a monofoniczny dźwięk analogicznie trzeszczy, ale już format ma niewiele wspólnego z latami 30., co wprawni kinomani bez problemu wychwycą.
Odrębną kwestią jest to, że prawdopodobnie tylko oni będą się przy Manku dobrze bawić. Film Finchera jest bowiem bezlitośnie hermetyczny, liczne dialogi są wypełnione nazwiskami i kulturowymi odniesieniami, a dla widza, który nie orientuje się w polityce ówczesnych Stanów Zjednoczonych i realiach Hollywood, film będzie męczący, przegadany i niezrozumiały. Mało tego – bez znajomości kontekstu po seansie Manka dalej można nie wiedzieć, dlaczego właściwie wszyscy zachwycają się Obywatelem Kanem. Fincher (czy też jego ojciec, który jest autorem scenariusza) wyjaśnia bardzo niewiele, a w dodatku całkowicie przemilcza zasługi Wellesa, który w równym (jeśli nie większym) stopniu co Mankiewicz odpowiada przecież za legendarny status Kane’a.
Czym więc w istocie jest Mank? Ciężko go spłycić wyłącznie do historii powstawania Obywatela Kane’a. Metatekstualną opowieścią o Hollywood? Hołdem dla Fabryki Snów czy jej demitologizacją? A może polityczną opowieścią o perypetiach Ameryki okresu wielkiej depresji? Uspokajająco działa fakt, że film dalej cechuje niezmienny, fincherowski sznyt, który reżyser uczynił swoim znakiem rozpoznawczym. Gęste dialogi, chirurgicznie perfekcyjny montaż i techniczna maestria sprawiają, że Mank przyciąga od pierwszych sekund, a jego klimat można kroić nożem. Ostatecznie ratuje go zaś czysta i nieskrępowana miłość do kina, czyli rzecz, o której zadziwiająco rzadko mówi się w kontekście autora Obcego 3. Jeśli podzielacie ją chociaż trochę, nowy film Finchera może być wspaniałą okazją do jej celebracji.