Fabuła nowego filmu Sama Mendesa jest prosta jak drut. Dwóch żołnierzy na froncie I wojny światowej musi przedrzeć się za linię wroga, aby dostarczyć wiadomość, która może uratować oddział brytyjskich żołnierzy. Historia, którą słyszeliście już dziesiątki razy, ma teraz jeden formalny haczyk, który odróżnia „1917” od podobnych filmów. Sprawia on bowiem wrażenie nakręconego w jednym (a w zasadzie w dwóch) długich ujęciach, co przy dwugodzinnym metrażu i scenach przedstawiających wojenny chaos stanowiło nie lada wyzwanie. Tego karkołomnego zadania podjęli się reżyser Sam Mendes („American Beauty”, „Skyfall”) oraz legendarny operator Roger Deakins (autor zdjęć do m.in. „Sicario” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”, laureat Oscara za „Blade Runner 2049”). Po miesiącach skrupulatnego planowania i żmudnego kręcenia udało im się dopiąć swego.
To prawda – magia niezauważalnego montażu sprawia, że film wygląda, jakby rzeczywiście nie było w nim cięć, a to, co Deakins wyczynia tutaj z kamerą, bez wątpienia przejdzie do historii filmowych podręczników. Aby nie było za łatwo, kamera niemal nie odkleja się od bohaterów, a gdy ruszy wraz z nimi w pierwszej scenie, nie zatrzyma się już do napisów końcowych. Poziom immersji jest tu tak wysoki, że wyświechtana fraza o „doświadczaniu”, a nie oglądaniu filmu jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Perfekcyjna jest tu też scenografia – turpizm, pył i brud są niemal namacalne, a ilość detali przyprawia o zawrót głowy. To, co może wybijać z transu pochłaniania wojennego spektaklu, to krótkie występy gwiazd (Colin Firth, Andrew Scott, Mark Strong i Benedict Cumberbatch), cieszy natomiast fakt, że w głównych rolach obsadzono nieznanych (ale świetnych) aktorów.
Poziom technicznej wirtuozerii robi kolosalne wrażenie, ale nasuwa też pytanie, czy „1917” można jeszcze nazywać filmem reżysera, czy może jest to już dzieło operatora. Nigdy wcześniej zdjęcia nie odgrywały tak ważnej roli w opowiadaniu historii, a gdyby obedrzeć „1917” z fenomenalnej formy, za którą w głównej mierze odpowiedzialny jest Deakins, film nie miałby niemal nic do zaoferowania.
Zaskakuje również sposób, w jaki „1917” podzielił krytyków. Wśród słusznych głosów (np. wytykających filmowi fabularną pustkę) znajdują się np. zarzuty o estetyzowanie wojny czy robienie z niej parku rozrywki. Film rzeczywiście nie jest tak dosadny w przedstawianiu horroru wojny, jak choćby „Szeregowiec Ryan” Spielberga, ale trudno też posądzić Mendesa o złe intencje, gdy od samego początku potępia wojnę, często przy pomocy dosyć siermiężnej ekspozycji. Ci bardziej złośliwi porównują też „1917” do gry wideo, choć nie do końca wiadomo, dlaczego miałoby to być porównanie krzywdzące.
Finalnie dzieło Mendesa i Deakinsa okazuje się filmem do bólu klasycznym i hollywoodzkim, co sprawia, że u bukmacherów jest najpewniejszym typem w tegorocznym wyścigu po Oscary. Nie należy się jednak zrażać, bo mimo nieangażującej treści jest to audiowizualne doświadczenie jedyne w swoim rodzaju i film, który po prostu trzeba zobaczyć. Tak jak kiedyś „Matrix” Wachowskich czy „Grawitacja” Alfonso Cuaróna i Emmanuela Lubezkiego, „1917” poszerza granice filmowego języka opowiadania obrazem, a przecież czy nie na tym głównie polega kino?
„1917” (2019)
reż. Sam Mendes