Wyczekiwana w Polsce przez wielu, skrócona lista kandydatów do Oscara za film międzynarodowy, wymieniając „Boże Ciało” wśród dziewięciu innych filmów wciąż pozostających w rywalizacji o Nagrodę Akademii, przyniosła dużo radości. Ci, dla których jednak to wyróżnienie nie okazało się aż tak emocjonujące, a także ci, którzy zdołali powstrzymać przypływ ekscytacji mogli uważniej przyjrzeć się pozostałym tytułom z listy – być może żeby ocenić, czy polski film ma jakiekolwiek szanse na ostateczną nominację. Możliwe, że z zaskoczeniem, odkryli oni na liście „Krainę Miodu” – macedoński film dokumentalny. Chociaż nieczęsto zdarza się, żeby to właśnie dokumenty rywalizowały o wyróżnienie w tej kategorii, tym razem nie ma wątpliwości – to film wyjątkowy i mocny kandydat do nominacji.
Już pierwsze zdjęcia świadczą o jego niezwykłym wysmakowaniu. Każdy kadr wydaje się być niezwykle przemyślanym pod względem kompozycji, światła, kolorów. Statyczna kamera swoim popisem nie stara się jednak zawłaszczyć całego przedstawienia, a raczej skupia uwagę widza przede wszystkim na temacie filmu – na ludziach i ich relacji ze światem przyrody, i ze sobą nawzajem. Zamknięta w pięknych plenerach akcja, przypomina raczej film dramatyczny niż dokumentalny. Jest zawiązanie akcji, jest punkt kulminacyjny i jest rozwiązanie. Wszystko to zrealizowane w sposób tak artystyczny, że aż trudno uwierzyć, że nie jest to produkcja fikcjonalna. Jeśli jednak odłożyć na bok myśli o reżyserskiej manipulacji rzeczywistością, doświadczyć możemy w tym obrazie kontemplacji: o miejscu człowieka w ziemskim ekosystemie, o sprawiedliwości, o chciwości, o harmonii. To film o wewnętrznej pokorze, o wrażliwości, którą chce wykorzystać świat zewnętrzny.
Wyrazem takiej pokory jest Hatidze – główna bohaterka żyjąca ze swoją umierającą już matką, psem i kilkoma kotami w opuszczonej osadzie północnej Macedonii. Kobieta hoduje pszczoły, z którymi jest w wyjątkowej relacji. Bez trudności je rozumie, traktuje z szacunkiem i namaszczaniem. Wyciąga pomocną dłoń tym, które nie mogą wydostać się z wody, a kiedy tą samą dłonią wyciąga z ulu plaster miodu, pszczoły wcale jej nie żądlą. To ponadgatunkowe zrozumienie nie polega bowiem na opanowaniu zwierząt dla swoich potrzeb, tj.: zdobycia miodu. Chociaż Hatidze faktycznie ten pszczeli miód zabiera, zawsze pamięta, aby zostawić połowę; tak, aby nie pozostawić roju w potrzebie, bez owocu jego pracy. Widać w tej ceremonii symbiozę, w której żyje człowiek z pszczołami; współistnienie opierające się na miłości, opiece i wzajemnym szacunku.
Jednak nie każdy człowiek jest zdolny do tak harmonijnego i uniżonego życia. Wyrazem ludzkiej pychy, władzy rozumianej przez zawłaszczenie jest turecka rodzina, która przyjeżdża do wioski i burzy zastany ład. Miód nie staje się dla nich polem porozumieniem człowiekiem z przyrodą, a jedynie interesem, nieumiarkowanym dążeniem do posiadania. Co oczywiste, przynosi to katastrofalny skutek dla zharmonizowanego ekosystemu. Hatidze nie jest w stanie przeżyć mieszkając płot w płot z ludźmi o tak rabunkowym podejściu do przyrody, a jednak pozostaje tą samą, dobrą kobietą. W ciągłej gotowości by pomóc ludziom, którzy niosą w jej życiu spustoszenie. A dobroć ta zostaje wykorzystana. Nie istnieje bowiem harmonia między złem a dobrem. Zło burzy jakąkolwiek harmonię. Zło przedstawione w „Krainie miodu” stanowi jej przeciwieństwo – jest chaosem.
Przez ten subtelny, poetycki obraz, który opowiada o okrutności losu i walce tak nierównej, w której delikatna dobroć nie ma szans, przebija się jednak nadzieja. Nadzieja na to, że wciąż możemy znaleźć w sobie dobro. Nadzieja na to, że nie musimy stawać na przegranej pozycji, bo tryumf zła jest zaledwie iluzoryczny. Istotnie, reżyserskiemu duetowi udało się zamieścić w tym filmie coś wyraźnie nieoczywistego. Paradoksalną sytuację, w której nieugięta miłość ludzkiej codzienności i, mimo naporu zła, przeżywa.
„Kraina Miodu”
reż. Tamara Kotevska, Ljubomir Stefanov
2019