Wyszukiwanie

:

Treść strony

Kino

Żyć i umrzeć w Los Angeles

Autor tekstu: Michał Zjawiński
09.09.2019

„Pewnego razu... w Hollywood” nie jest historią brutalnego mordu, jakiego dokonała sekta Charlesa Mansona na ciężarnej Sharon Tate oraz czworgu jej przyjaciół w 1969. Młoda żona Romana Polańskiego jest tutaj jedną z głównych bohaterek, ale wątek jej śmierci, choć kluczowy do interpretacji filmu, zajmuje znikomą liczbę ekranowego czasu. Nie jest to też kompleksowy portret Miasta Aniołów u schyłku rewolucji kontrkulturowej, która w latach 60. zmieniła Stany Zjednoczone, a za jej symboliczny koniec często uznaje się morderstwo przy 10050 Cielo Drive. Nie ma tutaj społecznych napięć, emancypacyjnego buntu, wojny w Wietnamie, które trawiły ówczesne społeczeństwo Ameryki. „Pewnego razu... w Hollywood” jest za to nostalgiczną pocztówką z końca złotej ery Fabryki Snów, listem miłosnym od Tarantino do kina, Hollywood widzianym oczyma 6-letniego wówczas Quentina i z pietyzmem uwiecznionym w tym jednym konkretnym momencie na filmowej taśmie. Skojarzenia z „Cinema Paradiso” Tornatore oraz „Romą” Cuaróna, do której Tarantino sam porównał swój film w jednym z wywiadów, są jak najbardziej na miejscu. Najistotniejsze jest jednak to, że „Pewnego razu... w Hollywood” jest także jednym z najlepszych filmów w całej karierze reżysera, a przy tym dziełem zdecydowanie najbardziej osobistym.

Rick Dalton (wybitny Leonardo DiCaprio) i Cliff Booth (równie wybitny Brad Pitt) to postacie luźno oparte na Burcie Reynoldsie i Halu Needhamie. Rick to gwiazda Hollywood u kresu swojej kariery, zaś Cliff to jego kaskader, pomocnik i najlepszy przyjaciel. O ile ich relacja, która jest o wiele mniej oczywista, niż mogłoby się wydawać, jest główną osią „Pewnego razu... w Hollywood”, o tyle jego sercem jest bez wątpienia Sharon Tate (w tej roli olśniewająca Margot Robbie), której historię poznajemy równolegle. Aktorka tryska energią i jest chodzącym uosobieniem młodzieńczej witalności oraz radości płynącej z obcowania z kinem. Scena, w której zakrada się do sali kinowej, by obejrzeć samą siebie i zbadać reakcję ludzi stanowi jedną z najpiękniejszych scen, jakie zobaczycie w tym roku na ekranach.

Niemal równie piękne jest Los Angeles roku 1969, odtworzone przez Tarantino z dbałością o szczegóły, która graniczy z perwersją. Długie ujęcia Cliffa jadącego przez tonące w neonach ulice w połączeniu z rewelacyjnym soundtrackiem zapierają dech w piersiach, a „Pewnego razu... w Hollywood” działa niczym wehikuł czasu. Reżyser daje tutaj upust wszystkim swoim kinofilskim fascynacjom, bohaterowie krążą między kinami samochodowymi i planami westernów, a wśród postaci drugoplanowych przewijają się m.in. Steve McQueen, Roman Polański (grany przez Rafała Zawieruchę), Bruce Lee czy producent Marvin Schwarz.  

„Pewnego razu... w Hollywood” nie jest za to filmem idealnym. Tarantino, który zawsze uwielbiał fabularne naddatki, nie ustrzegł się tutaj kilku dłużyzn. Reżyser spotkał się też z różnymi zarzutami, od trafniejszych, takich jak ośmieszenie postaci Bruce’a Lee, po kompletnie irracjonalne, jak to, że Margot Robbie jest mniej ważna niż postacie męskie, ponieważ statystycznie przypada jej mniej linii dialogowych.

Dziewiąty film reżysera to Tarantino w życiowej formie i znajduje się tutaj wszystko, za co można kochać jego twórczość. „Pewnego razu... w Hollywood” wodzi widza z nos, bawi się poetyką przemocy, narracją zemsty i metafikcją, jest szalenie zabawny, pełen empatii dla swoich bohaterów, a co najważniejsze – kipi szczerą i zaraźliwą miłością do kina.  

„Pewnego razu... w Hollywood”

reż. Quentin Tarantino

premiera: 16 sierpnia 2019 (Polska) 21 maja 2019 (świat)

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry