Technologia i rozwój cywilizacyjny – temat równie fascynujący, co i przerażający. Temat rozbudzający wyobraźnię twórców filmowych od, w zasadzie, początku istnienia kina. Stale skłaniający do prezentowania swoich własnych, dystopijnych wizji. Podobnie jak kultowe już „Metropolis” w 1927 roku, tak i „Czarne Lustro”, które po raz pierwszy pojawiło się w telewizji w 2011 roku, jest miejscem społecznego komentarza swojego twórcy. Komentarz ten – autorstwa Charliego Brookera – który z reguły jest bardzo pesymistyczną, nie wróżącą nam nic dobrego wizją, na przestrzeni lat spotkał się ze sporym zainteresowaniem. Tak dużym, że po dwóch pierwszych sezonach Netflix zdecydował się wykupić serial. Ta duża popularność „Czarnego Lustra” wiele może powiedzieć o naszej ludzkiej naturze – nieustannie boimy się tego, co nas czeka, nieznanego. Mamy stałą pewność czekających nas przemian, ale i przekonanie, że mogą one zmienić naszą codzienność w destrukcyjny sposób. To przeczucie sprawia, że mimo że od premiery „Czarnego Lustra” mija już 8 lat i mimo że nawet na przestrzeni ostatnich 100 powstawało wiele podobnych produkcji science fiction, to pula pytań zdaje się nie mieć końca, a nieustanny rozwój stawia nas w obliczu kolejnych. Dlatego właśnie premiera kolejnego sezonu w antologii „Czarnego Lustra” jest chyba naturalną koleją rzeczy.
Serial na przestrzeni lat zachwycał wysoką jakością każdego z odcinków, co w naturalny sposób powoduje wysokie oczekiwania widzów przy produkcji kolejnych. Dodatkowo w piątym sezonie twórcy zrezygnowali z sześcioodcinkowego formatu i postanowili wrócić do formy trzech odcinków – takiej samej jak w dwóch pierwszych sezonach. Co oczywiste, dwukrotna redukcja mogła się nie spodobać wielu fanom, ale też na pewno jeszcze mocniej rozbudziła apetyty pozostałych, zdając się oznajmiać – skupiamy się na jakości. Nic więc dziwnego, że wobec oczekiwań tak wielkich dla wielu widzów nowy sezon okazał się rozczarowujący. Nawet pomimo tego, że zły na pewno nie jest. Choć przyznać należy – żaden z nowych epizodów nie zbliżył się do poziomu tych najlepszych z całej serii.
Mimo wszystko pytania, które zadaje nam tym razem Charlie Brooker, nie są bez znaczenia. Wszystkie trzy nowe epizody zdają się, bardziej niż kiedykolwiek, skupiać na dobrze znanych nam już dzisiaj problemach. Z jednej strony mamy zdradę i problem identyfikacji płciowej w „Striking Vipers”, które tutaj są dodatkowo rozszerzone przez istniejącą w świecie przedstawionym, wysoko rozwiniętą, wirtualną rzeczywistość. To właśnie VR przenosi te zagadnienia w zupełnie nowy wymiar, sprawia, że musimy zastanowić się nad redefiniowaniem pewnych wartości. Z drugiej strony „Rachel, Jack i Ashley Too” nawet nie próbuje stworzyć żadnego nowego problemu. Przedstawia nam celebrytkę, której wizerunek kreowany przez menadżerkę staje się tak nieprawdziwy, że wywołuje bunt młodej gwiazdy. Dla kontrastu przedstawiona zostaje tutaj również Rachel – samotna nastolatka, dla której owa celebrytka, czy raczej jej wizerunek, jest życiową inspiracją. Ten odcinek, co nietrudno przyznać, jest najbardziej rozczarowującym ze wszystkich trzech. Sposób prezentowania historii jest naiwny, kojarzy się bardziej z wrażliwością teen drama, produkowanych masowo przez Netflixa, niż ze starym już, dobrze znanym nam „Czarnym Lustrem”.
Zaskakujący, choć z zupełnie innego powodu, okazał się też kolejny odcinek – „Smithereens”. Tutaj, już od samego początku, poprzez opisanie świata przedstawionego jako „Londyn, rok 2018”, twórcy w wyraźny sposób komunikują, że omawiany problem jest problemem współczesnym. Jest to zabieg dość nietypowy dla serialu, który zawsze prezentował jakąś bliżej lub dalej nieokreśloną przyszłość, ale też i dający do myślenia sam w sobie. Bo oto uświadamia nam, że przecież my już żyjemy w przyszłości. W „Smithereens” narracja znowu jest mało złożona i opowiada o dobrze znanym nam problemie, jakim jest uzależnienie od mediów społecznościowych. Tym razem przyjmuje konwencję thrillera, dzięki czemu bez przeszkód daje radę zaangażować widza i przeprowadzić go przez całą historię. Nawet jeżeli w prezentowane wydarzenia trudno uwierzyć, tym razem serialowi w idealny sposób udaje się uciec od komiczności i, podobnie jak w dobrze już znanym z trzeciego sezonu odcinku „Shut up and dance”, tak i tutaj z zapartym tchem oczekujemy rozwoju wypadków i powoli odkrywających się przed nami kart.
Ostatecznie jednak czujemy, że czegoś brakuje. Chociaż nasze nowe fragmenty „Czarnego Lustra”, w coraz to bardziej okazałej kolekcji, wcale nie odstają w żaden wyraźny sposób od swoich poprzedników. Chociaż zadane pytania są istotne i nie zawsze tak oczywiste, trudno nie odnieść wrażenia, że czegoś tutaj zabrakło. Być może odwagi twórców, czegoś, co mogłoby nas jeszcze bardziej zaskoczyć, wywrzeć większe wrażenie. A być może niczego takiego nie zabrakło, być może to nas już coraz trudniej zaskakiwać.
"Black Mirror", 5 sezon
reż. Charlie Brooker
Netflix, 2019