Szymon Gumienik: Kolejna edycja Emefki, kolejne gorące premiery i kolejne trudne wybory za nami. „Obiecanki” Agnieszki Świętek wygrywają konkurs polski. Przyznam, że byłem zaskoczony. Oczywiście doceniam sposób ujęcia tematu i wymowę tego komiksu, ale zupełnie nie rozumiem pominięcia w tym przypadku „mojej” złotej trójki, czyli Żarówki, Małpy i Niny. Choć, jakby nie patrzeć, konkurencja w tym roku była naprawdę mocna. Ale Ty chyba jesteś zadowolony. Jak to ująłeś w drodze powrotnej?
Dawid Śmigielski: Precz z polską smutą! Sam jestem zaskoczony tym wyborem, bo to komiks niepozorny, bez wielkiego PR-u i niezdrowego hajpu. I jakaś taka wielka radość mnie ogarnęła, kiedy usłyszałem o wyniku konkursu. Tak wielka, jak wtedy, gdy Korea Południowa strzelała gola Niemcom na minionym mundialu. Bo komiks Świętek trafia w sedno, mówiąc o sprawach trudnych, o pogrążających rodziny dramatach w sposób lekki, zabawny i inteligentny. Bez całego tego powszechnego zdołowania, choć to nie jest przecież radosna opowieść. No i ten finał – tak się kończą arcydzieła. W ogóle to mam wrażenie, że polski komiks zdominował tegoroczny festiwal.
SG: Nie inaczej. U mnie to prosty rachunek – na sześć spotkań autorskich tylko jedno było z zagraniczną gwiazdą. I oczywiście, jak w takich przypadkach zazwyczaj bywa, okazało się najgorszym z nich. A wszystko przez tłumacza, który ogólnym nieogarnięciem tematu skutecznie rozrzedził moją uwagę. Koniec końców nic z tego spotkania nie wyniosłem, czego bardzo żałuję, bo „Kinderland” uwielbiam, a sam Mawil ma taką fajną, nieskrępowaną żadnymi pozami energię. I teraz wyobraź sobie, że na koniec tych mąk wjeżdża stół do ping-ponga, a prowadzący zaprasza wszystkich chętnych do pojedynku z autorem. Zobaczyć na żywo zagrywkę śmierci, to byłoby coś.
DŚ: O właśnie! Takiej kreatywności mi zabrakło. Nawiasem mówiąc, ten sam tłumacz sprawił, że w sobotę szybko opuściłem panel poświęcony współczesnej niemieckiej scenie komiksowej. Obserwując zachowanie Mawila, jego otwartość, radość i ten ogólny luz (najgorętszym i najbardziej pamiętnym fragmentem spotkania był moment, w którym zszedł do jednej osoby z publiczności, oferując jej swój mikrofon – taki sympatyczny żart sytuacyjny), myślę, że Łódzki Turniej Przyjaźni mógłby być czymś niezapomnianym. A nawet jeżeli mecz byłby nie do zrealizowania, dajmy na to z ograniczeń czasowych, to chociaż można by wykorzystać stół pingpongowy jako element wystroju, bo przecież miejsca na Atlas Arenie czy Stadionie Miejskim nie brakuje. Zastanawiam się tylko, kto miałby takie działania poczynić – organizatorzy czy Kultura Gniewu? Wracając do samego spotkania, wniosek nasuwa się tylko jeden – tłumacz powinien przeczytać komiks, przygotowując się do swojej pracy. Tym bardziej że „Kinderland” jest dostępny w dystrybucji od maja. Być może w przyszłości ktoś zadba o takie detale, mające istotny wpływ na przebieg i odbiór spotkania.
SG: Niby detal, mała sprawa, a różnica kolosalna. To spotkanie rzeczywiście mogłoby wyglądać inaczej, gdyby tłumacz wiedział, o czym mówi i gdyby nie musiał ustalać faktów na bieżąco. Obawiam się jednak, że to chyba zbyt mało znacząca sprawa dla organizatorów, żeby w przyszłości nie było podobnych wpadek. Co jak co, ale na Emefce do ogarnięcia jest naprawdę dużo i zawsze coś odbędzie się kosztem czegoś. Rozumiem zatem, choć niesmak pozostaje. A co do turnieju, to raczej marna szansa, żeby coś takiego wyszło przy tak napiętym programie, ale już jako „niespodzianka” tylko dla uczestników spotkania (jeden set i do domu) byłoby świetnym zagraniem i dla niektórych super przeżyciem. Speaking of which – miałeś na 29. edycji jakieś miłe zaskoczki czy wspólnie przeżyte chwile?
DŚ: Jedno i drugie. Zaskoczyło mnie to, w jakich cenach można było nabyć wiele tytułów nie będących nowościami. Czy to na stoiskach wydawców, czy z drugiej ręki. Widać, że rywalizacja o klienta trwa w najlepsze. Niespodzianką był też niesamowity poziom kilku kostiumów cosplayerów, których w tym roku jakby mniej. Kobieta-Venom to popis fantazji i odwagi. W pamięci wielu pewnie pozostała dziewczyna przebrana za wersję Wonder Woman z serialu telewizyjnego z Lyndą Carter w roli głównej – idealna synchronizacja urody i gracji (co nieczęsto się zdarza w przypadku odtwarzania tej postaci). Ten kostium jej się należał. Strefa autografów została przygotowana bardzo profesjonalnie i w tej kwestii chyba już więcej i lepiej nie da się zrobić… Sympatyczność i otwartość Petera Milligana, który starał się zagadać do każdego podchodzącego po jego autograf. Jak zwykle starannie szukał miejsca idealnego w komiksie do złożenia swojego podpisu. Nawet w jakimś szkicowniku narysował komuś emblemat Batmana pochodzący bodajże z „Mrocznego Rycerza, Mrocznego Miasta”. Był przy tym bardzo skupiony. A wspólne przeżycia… to nieodłączna część łódzkiego festiwalu.
SG: Tak jak i wspólne spotkania, szczególnie czytelników z autorami. Moim ulubionym punktem programu tegorocznej edycji była chyba promocja „Weź się w garść”. Dziewczyny dały radę, a sama Anna Krztoń to wulkan pozytywnych emocji i pasji. Świetnie się przez to jej słuchało. Podobnie jak Daniela Chmielewskiego, który również lubi to, co robi, a dodatkowo potrafi naprawdę ładnie mówić. Niewielu ma taką łatwość skupiania uwagi widza. Żeby zamknąć temat spotkań autorskich, wspomnę o jeszcze jednym – z trzecim tomem przygód Iwana Kotowicza i jego autorami, Kajetanem Kusiną i Michałem Ambrzykowskim. Liczyłem na to, że dużo dowiem się o serii, i nie zawiodłem się. Poza tym bardzo ciekawie oglądało się ten duet za stołem. Panowie mają całkowicie różną energię, coś jak pies i kot, ale dogadują się znakomicie. Co do cosplayerów, to rzeczywiście w tym roku byli u mnie jakby z boku, chociaż po zdjęciach widzę, że poziom był bardzo wysoki. Do wspomnianych przez Ciebie fantastycznych interpretacji Wonder Woman i Venomicy dorzuciłbym jeszcze Tytusa, Romka i A’Tomka. Aż ciepło mi się na sercu zrobiło, jak ich zobaczyłem.
DŚ: Tak, masz rację, tym bardziej miłe jest to, że akurat niczego nie reklamowali. Takie polskie spotkanie pełne obustronnego szacunku zaliczyłem przy okazji premiery „Dolores” Dominika Szcześniaka i Marcina Rusteckiego, poprowadzonej przez Łukasza Kowalczuka. Spokojne, sympatyczne, rzeczowe, z trafionymi pytaniami. Podziwiam autorów (nie tylko tych), że jeszcze im się chce tworzyć świadomie komiksy bliższe podziemiu, uciekające jak najdalej od panujących trendów. Takie, które nie przyniosą im splendoru, ale widać, że wzajemna możliwość współpracy Dominika i Marcina to dla nich największa wartość tworzonych razem projektów. Przy okazji można było usłyszeć co nie co o nieudanej współpracy z wydawcami i planach na przyszłość. Do tego chyba najważniejszą informacją, będącą niejako z boku głównego tematu, była ta o śmierci „Ziniola”. Co ciekawe, widać gołym okiem, po niezbyt okazałej frekwencji, jak bardzo fanów TM-Semic interesuje rozwój artystyczny byłego redaktora naczelnego polskiego oddziału Semica. No cóż, takie życie.
SG: Jak to mówią: koniec pewnej epoki. Ale „Ziniola” szkoda, tak jak i szkoda duetu Thorgal – Rosiński. Żałuję teraz tej franczyzy, bo – szczerze powiedziawszy – wolałbym, żeby to był równocześnie koniec Thorgala w ogóle.
DŚ: A widzisz, sam Rosiński już od dawien dawna chciał ten świat rozszerzyć o serie poboczne. Jest sprzedaż, jest kasa, biznes się kręci, a więc wszystko na miejscu. Wiadomo było, że na tym spotkaniu, kończącym niejako pewną epokę (kolejną już), zjawią się tłumy. I pewnie wszystkich korciło, aby pytać ich mistrza o sprawy trudne i te zabarwione nieco pudelkiem, bo przecież nie od dziś wiadomo, że fanom nie za bardzo podoba się to, co z Thorgalem się dzieje. Ale Rosiński to stary wyga, taki pozytywny bajarz, który jak już „odleci” ze swoją odpowiedzią na konkretne pytanie, to ciężko przypomnieć sobie, czego właściwie pytanie dotyczyło. Nie porzuca Thorgala całkowicie. Chęć stworzenia do każdego już wydanego albumu dwustronicowych ilustracji/obrazów wydaje się w pełni zrozumiała, i to zarówno z marketingowego, jak i osobistego punktu widzenia. Trudno rozstać się z czymś, co rysowało się tyle lat, porzucić całkowicie swoje dziecko, a że nie jest ono już takie, jak kiedyś… Fan i tak kupi.
SG: Skoro o zakupach mowa, to cieszy na pewno nagroda dla Non Stop Comics, które – trzeba przyznać – wypełniło pewną lukę na rynku i bardzo szybko i profesjonalnie wzięło się do roboty, tak że w niespełna rok stało się jednym z ulubionych wydawnictw czytelników (słuchając opinii w sieci i na festiwalu). Jeszcze jakby wydawali więcej pojedynczych albumów, byłoby idealnie. Wiesz, że coraz bardziej przekonuję się do serii, ale jednak żal mi trochę tych czasów, kiedy na każdą premierę wyczekiwało się z niecierpliwością i w pewien sposób celebrowało lekturę. Teraz ta klęska urodzaju nie pozwala mi się cieszyć komiksami tak jak kiedyś. A może to tylko ten odwieczny dramat człowieka, że apetyt rośnie w miarę jedzenia.
DŚ: Nagroda dla Non Stop Comics słuszna, bo dużo dobrego wydają, ale też chyba spodziewana. Jak wchodzić w rynek, to z przytupem i szacunkiem dla czytelnika. Teraz czekam na wyróżnienie dla Studia Lain. Mnie serie cieszą, bo seryjność to istota komiksu. Ogólnie raduje mnie też ten (prawie) cały superbohaterski zgiełk, który tak widoczny był podczas festiwalu. Widać, że ludzi to bardzo podnieca. Niektórzy nie mogli usiedzieć spokojnie w miejscu, podrygując cichutko nóżkami na spotkaniu z Tomaszem Kołodziejczakiem, czekając, aż ten przedstawi slajdy z przyszłą superbohaterszczyzną. Wszystko inne na tym spotkaniu było nieważne. A ręce składały się do oklasków kilkakrotnie, gdy na projektorze wyskakiwał Batman Mariniego (fantastycznie!), Daredevil Millera (wreszcie!) czy Spider-Man McFarlane’a (w końcu!). Wielu uczestników nie mogło też wytrzymać z podniecenia, kiedy natrafiało na jakąś cenową okazję. Dało się słyszeć piski radości i niedowierzania. Czy to zdrowe, czy nie, nie będę oceniał, choć niektóre sytuacje bywają niesmaczne – ta pogarda dla wszystkiego, co niesuperbohaterskie, może nie tyle pogarda, co obojętność. Zaszufladkowanie się w jednym temacie zmieniającym postrzeganie rzeczywistości… Mimo wszystko gatunek superbohaterski to ważne ogniwo w edukacji komiksowej pewnie większości czytelników, bo chcąc nie chcąc, trudno nie natrafić na jakiegoś Batmana albo Deadpoola, szczególnie w dzisiejszych czasach. A że niektórzy nie są w stanie wyjść poza to, mówi się trudno. Panele prowadzone przez Małgorzatę Chudziak czy ekipę United State of Comics miały frekwencję, o której na przykład Mawil czy inni mniej znani europejscy autorzy mogli tylko pomarzyć. W ogóle to takie spotkania są, przede wszystkim, interesujące wtedy, gdy prowadzący wchodzą w silną interakcję z publicznością. W przypadku panelu „Dyskusja bez granic – pomówmy krytycznie o Infinity War” poświęconego filmowi „Avengers: Wojna bez granic” („Avengers: Infinity War”), mimo ogromnie nośnej tematyki, całkowicie zmarnowano potencjał. Pięciu facetów prowadzi chaotyczną rozmowę o filmie, który tak naprawdę nie istnieje (bo panowie uparli się, że będą mówić o filmie „Avengers: Infinity War”, część 1 – nie ma takiego filmu, choć rozumiem, że to skrót myślowy), i o filmie, który jeszcze nie wszedł do kin (rzekoma część 2). A publiczność tylko czekała, by móc się włączyć do dyskusji. Przecież ci ludzie przyjeżdżają z całej Polski po to, by spotkać się ze sobą, wygłosić swoje opinie na publicznym forum z dala od klawiatur i myszek, a prowadzący w większym stopniu powinni im to umożliwiać (być może stało się tak pod koniec spotkania, które zniecierpliwiony w końcu opuściłem), zamiast dzierżyć w dłoniach mikrofon niczym Thor swojego Mjolnira.
SG: Osobiście wolę wyrażać opinie w bardziej kameralnym gronie, więc takie podejście jest mi w sumie obojętne. Ale skoro wywołałeś już United State of Comics, dorzucę swoją cegiełkę. Ich panel o amerykańskim komiksie niesuperbohaterskim był niestety jedynie prezentacją i streszczeniem fabuł komiksów powszechnie znanych, już w Polsce wydanych. Odhaczając go w programie, liczyłem bardziej na jakieś jeszcze nieodkryte i nieprzetłumaczone u nas tytuły, które rozszerzą moją wiedzę o tym konkretnym rynku. Cóż, trochę zmarnowałem czas. Nie wiem też, ile już chłopaki działają, ale może jeszcze się wyrobią – przeanalizują błędy oraz oczekiwania publiczności i będą coraz lepsi. Czego oczywiście im życzę, bo mocno kibicuję tego typu projektom. A żeby już pozostać w tym hurraoptymistycznym klimacie, wspomnę, że jakkolwiek bym się nie zniechęcał, cokolwiek bym nie robił, zawsze w tym czasie w Łodzi będę się świetnie bawił. Emefkę traktuję bowiem jak święto, podczas którego najróżniejsi ludzie spotykają się, żeby celebrować wspólną pasję. I właśnie w tym szczególnym spotkaniu z drugim człowiekiem tkwi sukces festiwalu. Nie od dziś też wiadomo, że wszelkie spotkania najlepiej wypadają po godzinach, na afterach czy innych nieafterach, kiedy już zamkną wszystkie komiksowe sklepy i resztę pieniędzy można spokojnie wydać na wódkę. Wtedy to szczególnie można mówić o wspólnie przeżytych chwilach, a budząc się następnego dnia, przyznać, że najmilsza chwila poranka to wczorajsza noc.
DŚ: I oto wielka tajemnica komiksowej wiary. Amen.
Zdjęcia: Adam Blicharski, Krzysztof Churski, Filip Fiuk, Szymon Gumienik, Dawid Śmigielski