S.G.: No, to mamy chyba legendarną edycję „Emefki”. Nie tylko ze względu na gościa specjalnego Jima Lee, którego obecność w Łodzi była już dyskutowana od tegorocznej Komiksowej Warszawy, ale też ze względu na nasze prywatne podsumowanie. Ty – jak mówiłeś – nigdy jeszcze nie wydałeś na festiwalu tak mało na komiksy, ja z kolei – nigdy tak dużo. Poza tym ja jako etatowy olewacz wszelkich autografów i rysografów zdobyłem dzięki twojemu wsparciu trzy piękne rysunki i fajne doświadczenie. Myślisz, że się wkręcam?
D.Ś.: Myślę, że już jesteś wkręcony. Przykro mi z tego powodu, ale z drugiej strony na coś trzeba umrzeć. A byłeś na panelu z Jimem Lee? Czy to nazwisko tylko ci się obijało przez cały festiwal o uszy?
S.G.: Raczej to drugie. Ale nie był to z mojej strony bojkot samego Jima, lecz wyłącznie niechęć do tłumów, jakie zapewne towarzyszyły temu spotkaniu. Mimo wszystko nie żałuję, bo w tym roku udało mi się posłuchać naprawdę ciekawych, sympatycznych i chwilami zabawnych twórców. Z każdego spotkania coś wyniosłem dla siebie, jakąś konkretną i zawsze pozytywną emocję – od Prosiaka dostałem kawałek nostalgii, gdy opowiadał o czasach punkowych zinów oraz niezależnej dystrybucji komiksów i kaset, z panelu, który prowadziłeś z Michałem Siromskim dotyczącym Batmana, nie tylko dowiedziałem się sporo o animacji „Batman: The Animated Series”. Nie wiedziałem o niej praktycznie nic i zaskoczył mnie poziom fascynacji ludzi tego typu zjawiskami popkultury. Jan Mazur z kolei uświadomił mi, jak bardzo przy rysowaniu komiksów jest potrzebna linijka. Wiesz, że główna postać „Mirabelek” na każdym rysunku ma dokładnie centymetr i siedem milimetrów? Tak samo konsekwentnie są rozrysowane wszystkie inne postacie i rzeczy w tym komiksie. Jedno tylko spotkanie zepsuł mi niestety prowadzący, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. To był chyba jedyny zgrzyt w całej imprezie. A u ciebie coś nie zagrało? Oczywiście poza faktem, że nie posiedziałeś sobie w wannolocie (śmiech).
D.Ś.: Nie zagrało to, że nie obejrzałem wystawy poświęconej Tytusowi, którą naprawdę chciałem zobaczyć. Zaliczyłbym wtedy wszystkie maszyny stworzone przez Profesora Talenta, które się na niej pojawiły. Mówi się trudno. Na spotkanie z Berliaciem wybierałem się z tobą, choć wiedziałem, co może mnie na nim czekać. Jednak ten rysunek, który dostałeś od niego w „Sadboiu”, zrobił swoje. Tylko że przed wejściem na stadion miejski spotkałem Piotra Wojciechowskiego, współodpowiedzialnego za tytusową wystawę, i już na spotkanie z Berliaciem nie dotarłem, pogrążając się w rozmowie o samej wystawie, komiksach i figurkach z „Gwiezdnych wojen”. Całe szczęście, jak się okazało. Druga rzecz, która nie zagrała, to panel poświęcony dziełu Osamu Tezuki – „Do Adolfów”. Wiesz, ile osób zasiadło, aby posłuchać o tej mandze? Cztery. Z czasem jakieś inne doszły, ale było to raczej duszyczki czekające na następne wydarzenie. Szkoda. Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że to wybitne dzieło utkwi w jakimś limbo między fanami mangi, którzy takich dojrzałych rzeczy nie czytają, a czytelnikami komiksów, dla których manga to nie komiks (trochę tu uogólniam). Sam panel bardzo interesujący, tym bardziej że prowadził go Krzysztof Wojdyło, konsultant historyczny „Do Adolfów”. Więc była szansa zasięgnąć wiedzy o wielu aspektach pracy nad tą pozycją z pierwszej ręki.
S.G.: A wszystko przez to, że nie jestem obeznany jeszcze w tym środowisku, do końca nie wiem, czego mogę się spodziewać – kto, kiedy, z kim i jak pogra. Trudno, ale na szczęście szybko się uczę. A jak tylko wystawa Tytusa pojawi się jeszcze jakimś cudem blisko nas, będę pierwszy, który kupi nam bilety. Obiecuję. Co do Tezuki, to akurat w tym czasie Berliac rysował po moim komiksie, chociaż pewnie i tak bym się nie wybrał, bo sam jestem w tej drugiej kategorii czytelników, którzy mimo wielu prób do mangi jakoś przekonać się nie mogą. Jednak ostatnio chyba coś zaczyna się w tej kwestii u mnie zmieniać, bo nie tylko zainteresowałem się na festiwalu „Sadboiem”, ale także na dniach będę recenzował już trzeci tom „Inspektor Akane Tsunemori” – mangi od wydawnictwa Waneko, która szczerze mnie wciągnęła. Ponadto po naszej rozmowie w drodze powrotnej jestem również bardzo ciekaw „Do Adolfów”. Na tyle się już znamy, że mogę zaufać twojej opinii i brać w ciemno. Większość pustych miejsc na spotkaniach z twórcami to niezbyt miła sprawa nie tylko dla nich, sam często czuję się niekomfortowo w takich sytuacjach, chociaż z drugiej strony pewnie o wiele bardziej wolą mówić do kilku naprawdę zaangażowanych odbiorców niż do pustej bądź pełnej obojętnych widzów sali. A wielki Jim Lee miał i uwagę, i frekwencję. Opowiedz coś o tym najjaśniejszym punkcie programu tegorocznej „Emefki”.
D.Ś.: Nic mnie nie zaskoczyło. Prowadzący Przemysław Pawełek starał się ugryźć i przyłapać na szczerych wyznaniach swoimi pytaniami Jima, jak nie z tej strony, to z innej, ale Jim Lee to Jim Lee, wiadomo. Jedna z najważniejszych szych DC nie może sobie pozwolić na szczerość, i to taką w celebryckim wykonaniu. Jeżeli ktoś oglądał „Frost/Nixon” Rona Howarda, to właśnie podobnie wyglądało to spotkanie, tyle że nie zakończyło się ono dla Jima Lee tak jak dla Richarda Nixona. Rysownik „X-Men” czy „Batmana” miał z góry przygotowane odpowiedzi, bo przecież większość z tych pytań słyszał nie raz, nie dwa w swojej karierze. Na szczęście Lee to bardzo wesoły człowiek, więc spotkanie z nim upłynęło pod znakiem salw śmiechu. Na sali panowała bardzo przyjazna i rodzinna atmosfera. Czuć było, że Lee to gwiazda światowego formatu, osobowość, żywa legenda, ale dystans między nim a publicznością został zupełnie zniwelowany. Tę zaś najbardziej zelektryzowała możliwość wygrania dwóch rysunków, które Lee zdążył nabazgrać, kiedy zadawano mu pytania. Joker i Wolverine trafili do szczęśliwców z numerkami 11 i 25. Nawet rekordowe losowania lotka nie miały w sobie tyle napięcia. Zresztą trudno się dziwić, skoro na zamówiony u niego rysunek trzeba czekać trzy lata i wyłożyć nieco dolarów. Spotkanie bardzo udane. Ty w końcu miałeś okazję posłuchać opowieści Tony’ego Sandovala, któremu towarzyszyła zjawiskowa Grazia La Padula. Zadowolony?
S.G.: Tak, całkiem przyjemne spotkanie, pomijając tylko małe spóźnienie twórców, którzy zapewne nie mogli odmówić fanom kolejnych rysografów, oraz ciągłe przerywanie wypowiedzi przez „głos z offu”, dziękujący wszystkim za uczestnictwo i proszący o opuszczenie budynku. Do tego biegający w kółko ludzie i jakieś hałasy z zewnątrz nie pozwoliły skupić się tak do końca na rozmowie. Poza tym Maciej Gierszewski całkiem sprawnie poprowadził spotkanie, choć trochę przewidywalnie. Pojawiły się standardowe pytania o wspólną pracę Tony’ego i Grazii, w tym o układ sił i zmianę ról, o wpływ kreski twórcy „Doomboya” na „Niewidzialne echa” i dopasowywaniu jej przez rysowniczkę do scenariusza, a raczej do wymogów i sugestii scenarzysty, a także o charakterystyczne motywy w twórczości Sandovala, takie jak: śmierć, przejście/inicjacja bohatera, drugi świat, metafizyka czy jego dziwne zamiłowanie do wody. Ogólnie Tony nie wierzy w tego typu rzeczy w życiu prywatnym, choć też się zupełnie od nich nie odcina, a wodę lubi, ponieważ wychowywał się na pustyni, na której jej brakowało. I jak go tu nie lubić? Było jeszcze trochę o problemach z wydawcą i jedno jedyne pytanie z sali, które trochę mnie skonfundowało swoją bezcelowością. Ktoś zapytał Tony’ego, czy za rysowanie dla fundacji, stowarzyszeń i innych organizacji pomocowych dostaje kasę, czy robi to dlatego, że jest po prostu dobrym człowiekiem. W sumie tak też można. A co do Grazii to muszę przyznać, że nie tylko jest piękną kobietą, ale też pięknie rysuje – jej ilustracje z jednej strony mają taką ulotną delikatność, a z drugiej są bardzo wyraziste, w pewien sposób silne, dominujące opowiadaną historię. Zresztą niejeden bywalec strefy autografów gratulował mi rysografu, który od niej otrzymałem. I choć nadal na pierwszym miejscu stawiam Sandovala, to z zainteresowaniem będę śledził rysowniczą karierę Grazii. Zacząłem nawet od jej profilu na Instagramie i muszę przyznać, że ma też świetne oko do fotografii, kompozycji kadru, co zresztą nie dziwi w tym kontekście. A wracając do tego nieszczęsnego zdarzenia na koniec, to oczywiście decyzja organizatorów, żeby przenieść większość spotkań na stadion i rozluźnić trochę Atlas Arenę, była bardzo dobra, ale jeśli zaraz miał się odbyć tam jakiś mecz, mogli precyzyjniej ustalić godziny i oszczędzić wszystkim lekkiej irytacji.
D.Ś.: No, nie byle jaki mecz. Derby ziemi łódzkiej. ŁKS zremisował z Bełchatowem 1:1. Zresztą kibice miejscowych żegnali nas, pięknie śpiewając, choć od kibica Widzewa słyszałem, że ŁKS ma zaledwie dwie piosenki w swoim repertuarze… Tak, przeniesienie spotkań na stadion to strzał w dziesiątkę. Jest ciszej i przestrzenniej. Sale są jednak troszkę za małe. Na spotkaniu z Jimem Lee brakowało miejsc do siedzenia. Na panelu z Tomaszem Kołodziejczakiem w ogóle brakowało miejsca. Aby zakończyć temat spotkań, to nie żałuję, że załapałem się na większą część z Otto Schmidtem, rysownikiem „Green Arrow”. Co prawda niewiele pamiętam z opowieści Schmidta, ale prezentacja przedstawiająca jego prace utkwiła mi mocno w pamięci. Ta słowiańska melancholia w oczach Supermana i ta przeszczepiona nutka rosyjskiej urody na grunt amerykańskich bohaterek zrobiły na mnie duże wrażenie. Ty z kolei mogłeś w końcu poznać Tomasza Kołodziejczaka. Jestem ciekaw, jakie wrażenie robi na kimś spoza ścisłego, narzekającego i roszczeniowego fandomu, który i tak kupi to, co Egmont wyda?
S.G.: Właśnie, ja jako szczęśliwy właściciel jedynie dwóch czy trzech komiksów z Egmontu zawsze szerokim łukiem omijałem festiwalowe panele dotyczące planów i zapowiedzi tego wydawnictwa. Jednak cieszę się, że w tym roku zorganizowano z Tomaszem Kołodziejczakiem rozmowę o rynku, licencjach i cenach w komiksowym światku, bo to akurat interesuje mnie dużo bardziej niż któraś z kolei edycja sztandarowego dzieła ze stajni DC. I o ile za dużo się o kulisach wydawania komiksów nie dowiedziałem, o tyle mój zawód na tym polu z nawiązką zrekompensowała sama postać Kołodziejczaka. Nie chciałbym używać tu górnolotnych słów, ale trzeba przyznać, że ma facet charyzmę i widać w nim szczerą pasję pracy w tym zawodzie. Jak to mówią – właściwy człowiek na właściwym miejscu. Z takimi ludźmi można i bez obaw pracować, i z ochotą pójść na piwo. Więc jeśli pytasz o wrażenie, to powiem, że bardzo pozytywne. W przeciwieństwie np. do właścicieli wydawnictwa Fantasmagorie, za którymi na festiwalu wysłali nawet list gończy. Zdjęcie z ich facjatami i napisem „Poszukiwani. Żywi lub martwi” zrobiło mi cały dzień. Mam nadzieję, że więcej takich person nie będzie w Komiksowie, bo rozwalają tylko i tak już dość trudny i mam wrażenie, że coraz bardziej przesycony rynek. Chociaż w tym kontekście bardzo cieszy mnie fakt, że Non Stop Comics wystartowało w tym roku z polskimi wersjami sprzedawanych przez siebie komiksów, dając nam na początek pierwszy tom „Tank Girl”. Czekałem na niego długo. Miejmy zatem nadzieję, że będzie tylko lepiej i za rok doczekamy się kolejnej legendarnej edycji. Masz jakieś specjalne życzenie z nią związane?
D.Ś.: Tak, mam. Jedno wielkie życzenie. Aby organizatorzy w większym stopniu pomyśleli o bezpieczeństwie uczestników. Nie twierdzę, że nie myślą, ale kilka rzeczy rzuca się w oczy. Po pierwsze, przepełnione sale, o których była już tu mowa. O ile z tych ze stadionu można było swobodnie wyjść i uciec w razie jakiegoś zagrożenia, to np. sala E na Atlas Arenie takiej swobody nie daje. Publiczność, wychodząc z kończącego się panelu, zderza się w wąskim tunelu z tą czekającą na następną prelekcję. Warto postawić wolontariuszy, którzy pilnowaliby sal przed przepełnieniem. Po drugie: sprzedaż piwa na terenie imprezy. Zawsze znajdzie się ktoś agresywny po spożyciu alkoholu i sam takie osoby widziałem. A przecież na festiwal przychodzą również dzieci. I po trzecie: strefa autografów. Rozwiązania, jakie wprowadzono, z pewnością ułatwiły kilka kwestii. Przede wszystkim dały swobodę autorom podpisującym komiksy. Ale to, co się dzieje przed wejściem na scenę z autorami, woła o pomstę do nieba. Prowadzi na nią jedna wąska kładka. Na scenie podpisuje w tym samym czasie nawet 12 autorów! Porządku pilnuje może czterech wolontariuszy, choć wolontariatem tego raczej nazwać nie można. Po prostu osoby pilnujące nie zajmują pierwszych miejsc w kolejkach po autografy. Grunt to się dobrze ustawić – i mają do tego prawo. Trzeba przyznać, że starają się utrzymać porządek, czasem są zbyt agresywni. Skoro biorą na siebie taką odpowiedzialność, zmęczenie nie jest wymówką za niedociągnięcia. A więc ciągłe wykrzykiwanie nazwisk i numerków odbija się na strunach głosowych. W końcu powstaje pewien chaos. Niektórzy autorzy siedzą i czekają, i czekają. Fani nie tylko nie mogą liczyć na konkretną informację, ale sami są zmuszeni do bystrej obserwacji. Szkoda, że dla odpowiedzialnych za strefę autografów tylko Grzegorz Rosiński był „panem”. Zdarzało się, że niektórych nazwisk nie potrafiono wymówić (Guy Delisle). Szczegół, ale świadczący o szacunku do wszystkich tam zebranych artystów. Takich szczegółów, które usprawniłyby funkcjonowanie tej strefy, można by wymienić jeszcze kilka. Przydałby się system elektroniczny wyświetlający numerki do danego artysty albo zwykłe, duże papierowe przekładki z numerkami na każdym stoliku. Więcej wolontariuszy i większa przestrzeń. Wracając do bezpieczeństwa, bo odbiegłem od tematu. Właśnie w tym miejscu przed kładką było ciasno, tłoczno i panowało zdenerwowanie. Żeby zaczerpnąć informacji, trzeba było się tam pojawić. Chodzić w kółko. Mało komfortowe, tym bardziej że odbywa się to na trybunie. Łatwo spaść. Nie posłałbym tam swojego dziecka, tak jak zrobił to jeden tatuś, wysyłając swoją, może dwunastoletnią, córkę po autograf do Howarda Chaykina. „Tatusiu, to do kogo ja idę?”. Mógł jej wręczyć „Black Kiss” do podpisu, byłoby zabawniej. Ogółem trzeba przyznać, że ta sfera festiwalu z biegiem lat jest coraz lepiej organizowana. A jak to widzi osoba, która pierwszy raz pojawiła się w tej strefie marzeń i zawodów? I czy w ogóle coś cię zaskoczyło na samym festiwalu?
S.G.: Wolę się nie wypowiadać na ten temat, bo w tym roku miałem cholernego farta. W zasadzie to było jak mgnienie, coś w stylu Cezara: „Przybyłem, zobaczyłem, zdobyłem”. Zero problemu, żadnego czekania, a w dodatku jeszcze wejście bez numerku do Korena Shadmi, który raczej nie był oblegany. Więc – jak widzisz – nie czuję się uprawniony do podjęcia wątku. Może następnym razem, jak prawdziwie przeżyję trudy łowcy autografów. A jeśli chodzi o zaskoczenia, to nie przypominam sobie żadnych. W pamięci za to na pewno pozostanie mi nasze wyjście na afterparty, gdzie sama droga była o wiele ciekawsza niż cel podróży. To są bezcenne chwile, szczególnie w tak znakomitym towarzystwie. Liczę na podobny skład za rok.
D.Ś: Drużyna była zacna i odważna, a dramaturgii tej wyprawie dodał fakt, że nie wszyscy dotarli na miejsce. Samo życie. Najbatdziej zaskoczył mnie tunel czasoprzestrzennny, dzięki któremu znaleźliśmy się na chwilę w niedoszłej stolicy Świętokrzyskiego – Jędzrekowie. Już wtedy powinny zapalić się nam lampki ostrzegawcze. Miłą niespodzianką była znajomość języka polskiego przez Howarda Chaykina, a przynajmniej kilku zwroów. Prawie całe nasze autografowe spotkanie twarzą w twarz odbyło się w ojczystym języku Papcia Chmiela. W sumie to on mówił, a mnie zatkało. Najprzyjemniejszy zaś okazał sie niemal całkowity brak planu, który pozwolił na czerpać garściami z tegotocznego festiwalu. Skupić się na kudziach , komiksach i dobrej zabawie. Bardzo udany wypad. Jeden z najlepszych festiwali, w jakich miałem przyjemność uczestniczyć. Baterie naładowane do pełna.
S.G.: Lepiej bym tego nie ujął – było fantastycznie, chociaż mogło by tak ciągle nie padać... Powiedział Smerf Maruda.
Foto: Fiuk, Gumienik, Śmigielski.