O 26. edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi rozmawiają Dawid Śmigielski i Szymon Gumienik.
D.Ś.: Jak smakowały belgijskie frytki prosto z Łodzi?
S.G.: Jak to belgijskie frytki w Łodzi – miękkie w środku i chrupiące na zewnątrz. Były też bardzo hot. Szkoda tylko, że nie można tego samego powiedzieć o festiwalu, który pozostawił mnie z temperaturą raczej letnią. Nie wiem, na łódzkiej imprezie byłem pierwszy raz, więc nie mam porównania. Myślisz, że powinienem rzeczywiście oczekiwać więcej czy też uśmiechnąć się, zamknąć dziób i zjeść kolejną porcję belgijskich frytek?
D.Ś.: To zależy, czego oczekiwałeś. Dobrych prelekcji? Ciekawych informacji? Atrakcyjnych rabatów na komiksy czy też fajnych pogaduszek na korytarzach Atlas Areny? Można było zaznać wszystkiego po trochu, ale w tym roku gdzieś jednak uleciał klimat komiksowego święta. Miałem też nieodparte wrażenie, że ta edycja festiwalu została przejęta przez wydawnictwo Egmont, które notabene dostało nagrodę za najlepsze wydawnictwo ubiegłego roku – słusznie. W strefie gier planszowych można było zagrać chyba tylko w gry tego edytora. Przynajmniej tylko te widziałem, kiedy przechodziłem obok stolików. W festiwalowej notce o Peterze Snejbjergu napisano, że jest znany z takich komiksów jak „Kaznodzieja” i „Hellblazer”, czyli z tytułów publikowanych niegdyś przez Egmont. Nie wspominano, że nakładem Mucha Comics ukazały się dwie publikacje, w których odegrał główną rolę jako rysownik – „Byłem bogiem” i „Drogi Billy”. Główne gwiazdy to też autorzy komiksów wydawanych przez Egmont. No i się okazało, że Atlas Arena to budynek zupełnie niesprzyjający rodzicom z dziećmi. Chociaż nie – organizatorzy nie sprzyjają rodzicom z dziećmi. Wszystkie windy zostały ukryte. Zatem aby dostać się z korony na płytę, trzeba było tachać wózek przez dziesiątki schodów. Nic więc dziwnego, że widok rodziców z niemowlakami był rzadki. Nie to co na Pyrkonie i Komiksowej Warszawie, gdzie całych rodzin jest mnóstwo. Jednak komiksy nie są dla dzieci.
S.G.: Mnie z kolei na początku zraził zupełny brak oznakowania sal z prelekcjami, które oprócz największej sali „A” były poukrywane naprawdę w dziwnych miejscach. Na pierwsze spotkanie z Dominikiem Szcześniakiem trochę się spóźniłem, biegając przez 20 minut po schodach, zaglądając w ślepe korytarze, pytając ochronę o lokalizację – nikt nic nie wiedział. W końcu pojawił się jakiś organizator, który zamiast grzecznie wskazać mi miejsce, rzucił: „To nie masz programu?”. Tak, mam, drogi panie miły, ale programem bez oznakowania rzeczywistego sal mogę sobie co jedynie… Co więcej, również autor i prowadzący Kuba Oleksak mieli ten sam problem. Po spotkaniu przy drzwiach zauważyłem piękny rollup z napisem „Sala C”. Czyżby stał tu przez cały czas, a ja byłem dotychczas w alternatywnej rzeczywistości? A może zrobili go w 30 minut? Lub też cały czas czekał, aby spełnić swe przeznaczenie, a ci straszni ludzie o nim zapomnieli. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy ciśnienie miałem jak cholera. A wracając do moich oczekiwań – atrakcyjne rabaty mnie ani ziębią, ani grzeją, bo zazwyczaj nie korzystam z nich na festiwalach, nie chcąc targać ze sobą pakietu komiksów przez cały dzień. A że takie same rabaty można dostać w księgarniach internetowych, to sprawa dla mnie jasna. Fajne pogaduszki zawsze są w cenie, ale nie są one zasługą organizatorów imprezy, więc nie wliczam ich w ocenę. Ciekawych informacji było jak na lekarstwo, nawet na spotkaniu dotyczącym zamknięcia pierwszego sezonu serii „Yorgi”, na które bardzo liczyłem, a dostałem – jeszcze raz powtórzę tekst o temperaturze – bardzo letnią prezentację, przedstawioną – co więcej – na jednym wydechu, bez niespodziewanych skoków w bok i bez poszanowania prowadzącego, którego w zasadzie mogłoby tam nie być. A myślałem, że scenarzysta „Yorgiego”, Dariusz Rzontkowski, zrobi taką samą rebelię na spotkaniu jak w swoim komiksie. Cóż, zawsze zostaje mi komiks. Dobrych prelekcji zabrakło, być może byłem też na tych niewłaściwych. Kilka też niestety musiałem odpuścić, jak na przykład rozmowę z Jackiem Świdzińskim czy Simonem Hanselmannem. Sympatycznie było na „Robaczkach” i całkiem zabawnie na „15 lat z Kulturą Gniewu”, choć zabrakło mi więcej wspominek, historii wydawnictwa, której tak do końca nie znam. Tak, fajnie było pogadać z ludźmi. Poznałem też w końcu naszego redakcyjnego kolegę, Filipa Fiuka.
D.Ś.: Który próbował cię przeciągnąć na ciemną stronę mocy WB/DC. Na szczęście moc jest wielka w tobie. Korytarzowe rozmowy są najlepszym elementem, nie tylko łódzkiego festiwalu. To one tworzą tę imprezę. Budują atmosferę. Bez nich zostaje tylko program ze spotkaniami. A nie o to chodzi. Tym bardziej że, jak już zauważyłeś, spotkania nie zawsze są atrakcyjne. Raz – często się powtarzają. Jeżeli ktoś jeździ na większość komiksowych imprez, to część może sobie śmiało odpuścić. Dwa – zdarza się, i to nierzadko, że są naprawdę kiepsko prowadzone. Kiedy widzę w programie niektóre nazwiska, to staram się unikać takich paneli. Chyba że jest to spotkanie z gwiazdą – wtedy nie mam wyjścia. Jednak męczą mnie pytania o inspiracje, rozwój kariery i tym podobne. Oczywiście goście często rzucają ciekawymi anegdotami, których nie wygooglujesz, ale jednak chciałbym poznać komiksowego artystę z nieco innej strony, bardziej prywatnej. Tego zabrakło mi na festiwalu. Spotkania z historią, takiego, do którego będzie się wracać pamięcią. Niewiele pamiętam z odpowiedzi Petera Snejbjerga na pytania Kamila Śmiałkowskiego. To było zupełnie bezpłciowe spotkanie, w którym uczestniczyło może z 30 osób. W tym samym czasie odbywał się panel z Batmanem, pewnie on zgarnął widownię. Za to Radosław Pisuła zdecydowanie lepiej poradził sobie w spotkaniu z Tomem Grindbergiem, choć raczej poszedł tym najprostszym tropem. Za to zaskoczył mnie widok dużego audytorium. W końcu jego prace zostały wydane w Polsce w stopniu mikroskopijnym. Na spotkaniu z Grzegorzem Rosińskim poszerzyłeś swoje horyzonty?
S.G.: (śmiech). I to jak! Po dziesięciu minutach wyszedłem szukać zupełnie nowych horyzontów. Jakoś tak wyszło, że się nie wciągnąłem w polsko-francuską opowieść o jednym z ważniejszych dla Polaków rysowniku. Za to załapałem się na wspomnianą walkę słowną Marvel kontra DC. Jak powiedziałeś, moc była wielka we mnie i nie dałem się przeciągnąć na tę drugą stronę. W ogóle Superman wszędzie, gdzie tylko może, ssie, tylko Batmana w sumie z DC cenię. Ale zastrzegam, że w tym temacie jestem ignorantem. Rozmowy korytarzowe praktycznie zrobiły mi cały festiwal, choć w głównej mierze przyjechałem właśnie na te nieszczęsne spotkania. Często nie bywam na takich imprezach, więc jeszcze jestem ciekaw kilku swoich ulubionych komiksiarzy. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Łukasz Kowalczuk całkiem dobrze poradził sobie na spotkaniu z Kulturą Gniewu – jak mówiłem, było zabawnie i bezpretensjonalnie, całkiem na luzie. A to się zawsze sprawdza. Chyba najlepiej wspominam ten panel. A u ciebie? Grindberg, czy było coś jeszcze warte szczególnej uwagi?
D.Ś.: Grindberg mnie zaskoczył. Przede wszystkim tym, że spotkanie nie dotyczyło tylko i wyłącznie Batmana. Ba, Nietoperza niemalże w nim nie było, choć w Łodzi miał premierę komiks „Batman. Narodziny demona”, do którego autor wykonywał ilustracje. Z okazji właśnie tej premiery został zaproszony do Polski. Tak jak już wspomniałem, Grindberg nie miał szczęścia do publikacji w naszym kraju, stąd przybliżenie jego dorobku było naprawdę ciekawe. Tym bardziej że pracował nad przygodami najpopularniejszych superbohaterów z DC i Marvela. Przy okazji, to bardzo sympatyczny i spokojny człowiek, który obecnie pracuje nad przygodami Tarzana i widzi, jak rynek komiksowy w Stanach zjada własny ogon. À propos Kultury Gniewu – miło było obejrzeć przedpremierowo pierwszy odcinek „Tymka i Mistrza”. Prace nad serialem potrwają jeszcze dłuższy czas, a oczekiwanie na pierwszy sezon mają nam umilić trzy wydania zbiorcze serii stworzonej przez Tomasza Leśniaka i Rafała Skarżyckiego. Szymon Holcman zapewnił, że Kultura Gniewu wyda w tych tomach wszystko, co tylko się ukazało. Pilotażowy odcinek bardzo sympatyczny, choć niczym się nie wyróżnia wśród zalewu innych kreskówek. Jest kolorowo, szybko i hałaśliwie. Ogółem sympatycznie. Spokojnie może trafić do ramówki Cartoon Network. Rozczarowany jestem panelem o serialach na podstawie komiksów. Temat nośny, sala pęka w szwach, a po pięciu minutach wychodzę. Nie może być inaczej, kiedy nie ma czym oddychać, prowadzący na początku rzuca suchar, i to taki bez cukru, a potem idzie w stronę jakichś podsumowań, a nie ciekawych informacji. Może z czasem rozwinęłoby się to w coś interesującego, jednak wolałem nie ryzykować. Zresztą wyszliśmy razem. A, bym zapomniał. Jeszcze jakaś pani poprosiła mnie, żebym przesunął się w bok, bo nic nie widzi – rzutnik wyświetlał plakaty do „Arrow”, „Flasha” i „Constantine’a” – naprawdę pasjonujące. Cytat z „Misia” pasowałby tu jak ulał.
S.G.: Który? Było coś w „Misiu” o serialu „Arrow”?
D.Ś.: „To niech pani idzie do lekarza…”. Nie było, ale Jerzy Turek byłby idealnym kandydatem do roli Zielonej Strzały. W sumie Tym mógłby zagrać Lexa Luthora, skoro nawet Eisenberg może go zagrać.
S.G.: Raczej nierealne, chyba że sami zabralibyśmy się za reżyserię, a jeszcze wcześniej zdobyli wielomilionowy grant z PISF-u – żeby opłacić Tyma, oczywiście. Myślę, że to byłby hit. Tak samo jak nasz autorski festiwal komiksowy. No, ale dość tej megalomanii z jednej i zrzędliwości z drugiej strony. Nie bądźmy jak ci dwaj tetrycy z „Muppetów”. Pół Emefki koniec końców było na plus towarzyski, a za rok będzie jeszcze lepiej. Może nawet uda się zaliczyć dwa dni. Po raz ósmy u ciebie i drugi u mnie. Na razie jest siedem do jednego, ale gra toczy się dalej, więc uważaj, bo depczę ci już po piętach! (uśmiech)
D.Ś.: Muszę powiedzieć, że czułem się trochę nieswojo, wracając już w sobotę, ale czasem tak bywa. Dla mnie festiwal na zero. Świetnie, że w końcu zorganizowano strefę autografową z prawdziwego zdarzenia. W końcu artyści byli odseparowani od spoconych fanów. Tyle lat musiało minąć, żeby stworzyć gościom minimum komfortu. Nie wiem, jak przebiegało samo rozdawanie numerków i tym podobne. Za to jestem rozczarowany dość skromną listą gości w porównaniu do Komiksowej Warszawy. No i może nie zaskoczony, ale nieco zdziwiony, że „Niesamowite losy Ivana Kotowicza” zostały wybrane najlepszym polskim komiksem.
S.G.: Był dobry w swoim gatunku, ale nie znakomity w szczególe i w ogóle. Ale tak to już jest z nagrodami – wynik kilku gustów z tysięcy innych. Nasza ocena festiwalu też jest skrajnie subiektywna, może spełnił oczekiwania większości uczestników, może wielu spodobały się panele, z których my wyszliśmy. Może inni doświadczyli mocniejszych i bardziej ciepłych doznań. I dobrze. Za rok jadę pogadać z ludźmi i zjeść belgijskie frytki, a jak olśni mnie na jakimś spotkaniu, to będzie tylko wartość dodana i punkt na kolejną edycję. Jedziesz?
D.Ś.: Na całą, jeśli niebo nie spadnie mi na głowę. Widzę, że zmierzasz ku końcowi, więc może jeszcze małe podsumowanie? Cieszę się, że udało mi się kupić drugi tom „Wolverine. Wróg publiczny” za 30 zł i „Detektywa Fella” za 20 zł. Dlaczego o tym piszę? A no dlatego, że nie rozumiem niektórych wydawców, którzy na festiwalach dają bardzo małe rabaty. Oba komiksy były po prostu przecenione, Mucha chciała się pozbyć zalegającego nakładu, ale na swoje nowości zawsze daje 30 procent. Wydawnictwo Komiksowe potrafi sprzedawać niektóre tytuły z 40-procentowym rabatem. Oczywiście wszystko zależy od wielkości wydawnictw, cen stoisk (te podobno podrożały w tym roku) itp. Jednak zamiast kupować u nich, robię zakupy tak jak ty – w internetowych dyskontach. Najbardziej zirytowało mnie wydawnictwo Znakomite, które przed festiwalem ogłaszało, że do każdych zakupów na ich stoisku drugi tom „Merlina” będzie gratis. Nie powiem, że się nie zastanawiałem, jak im się to opłaca. Myślę, taka reklama. Co się okazało? Przed wejściem do Atlas Areny dostałem ulotkę, na której było napisane, że „Merlin” gratis, ale do zakupów powyżej 100 zł. Podziękowałem.
S.G.: A właśnie, przypomniałeś mi, czego mi najbardziej brakuje na festiwalach komiksowych, jeśli chodzi o stoiska wydawnicze – stałych przecen kilkuletnich i zapomnianych już publikacji. Jeszcze nie trafiłem na ani jeden tytuł, o którym mógłbym powiedzieć: „Upolowałem”! Życz mi powodzenia zatem i do zobaczenia za rok pod Atlas Areną, lub wcześniej – na toruńskim dworcu głównym o 5.50.
D.Ś.: Zdarzają się, zdarzają. Mucha, Kultura Gniewu ma swój karton „-50%”, chodź tam już nie ma takich tytułów jak kiedyś, Na Centrali też można coś wyszperać. Ale mało tego. Cieszę się, że spotkaliśmy się prawie całą redakcją. Może za rok będzie cały skład. Do zobaczenia.