Sceptycznie byłem nastawiony do Bydgoskiego Konwentu Komiksu i Gier, kiedy zapoznałem się z harmonogramem imprezy. Do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy wyruszyć do sąsiedniego miasta. Choć nie zdążyłem na wcześniejszy pociąg, to w końcu dotarłem na miejsce. Nowe miejsce. Nowe, lepsze miejsce. Towarzyska Kafe przy ulicy Poznańskiej rozjaśniła swoim wnętrzem bydgoski konwent, który kilka lat dusił się w mrocznych murach Akademickiej Przestrzeni Kulturalnej. Z roku na rok okazuje się, że małe święto komiksu w Bydgoszczy to impreza tylko dla wtajemniczonych, najwytrwalszych. Tych, którym jeszcze chce się ruszyć z kanapy i posłuchać co nieco o tym medium. Nie jest nas dużo. Kujawsko-Pomorskie komiksem nie stoi. A szkoda. Gdzie tkwi problem? W programie nastawionym tylko na fanów polskiego komiksu, w dużej mierze tego przed transformacją ustrojową? W ciągłym eksploatowaniu tematyki dotyczącej Jerzego Wróblewskiego, którego losy złączyły się z Bydgoszczą? W braku reklamy? Pomysłu? Pieniędzy? Na pewno nie w braku chęci. Te są, ale Bydgoski Konwent Komiksu i Gier powoli się wyczerpuje.
Obecny komiksowy bum w ogóle nie przekłada się na zainteresowanie mniejszymi imprezami tematycznymi. Choć organizatorzy może po prostu nie trafili z panelami. Dwa poświęcone Kapitanowi Żbikowi plus spotkania z lokalnymi twórcami to troszkę za mało, by przyciągnąć szerszą publiczność. Nawet pojawienie się gwiazdy polskiego komiksu – Krzysztofa Gawronkiewicza – nie poskutkowało. Bardzo podobało mi się zachowanie autora rysunków do takich komiksów jak „Achtung Zelig!” czy „Esencja”, który żył bydgoską imprezą. Czekających na autografy fanów zaprosił do głównej części, aby móc posłuchać bieżącego panelu. Za pomocą telefonu pożyczonego od jednego z uczestników kręcił konkurs, który tradycyjnie zamyka komiksową sobotę w Bydgoszczy i był poświęcony jego twórczości. Toczył długie pogawędki z czytelnikami. Bariera artysta – odbiorca nie istniała. Tego dnia panowała kameralność do potęgi. Świetne nagłośnienie sprawiało, że prelekcje były słyszalne w każdym zakamarku przytulnej kamienicy. Tym samym jedni zajadali ciepłą zupę, inni przeglądali komiksy na stoiskach Centrali i Zin Zin Pressu, a jeszcze inni mogli popatrzeć na warsztaty komiksowe prowadzone prze Szymona Kaźmierczaka i dowiedzieć się trochę o perspektywie zbieżnej. Może tylko czasem przeszkadzał Bob Dylan i grupa Queen śpiewająca przy barze. Nie, to niemożliwe.
Szkoda, że strefa gier ograniczyła się do jednego stolika, tym samym udowadniając już po raz drugi z rzędu, że temu medium nie do końca należy się miejsce w nazwie wydarzenia. Jednak gdy tylko pojawiłem się obok stoiska i wyciągnąłem dłoń w stronę jednej z gier, od razu zaatakował mnie opiekun tego kącika, który wytłumaczył mi zasady i odpowiedział na wszystkie pytania. Pełen profesjonalizm. Czego nie można powiedzieć o zaprezentowaniu komiksowych wystaw. Plansze przypięte na czarnych klipsach do papieru do białych ścian prezentowały się mało czytelnie i po prostu nijako. Niektóre musiały sąsiadować z aktami młodej, półnagiej blondynki, odzianej jedynie w sportowe elementy ubioru. Ten eklektyzm przyciągał największą uwagę. Po raz pierwszy od kilku lat nie przygotowano żadnej okolicznościowej publikacji. Na ulicach próżno było wypatrywać plakatów, a na stolikach nie leżały nawet skserowane kartki z programem (przynajmniej żadnej takiej nie dostrzegłem). W oczy rzucał się niemal zupełny brak dzieciaków, choć program nie był przygotowany pod nich, więc w gruncie rzeczy nie miały czego tam szukać.
Kameralność, ta nieszczęsna kameralność. Jej minusy przesłaniają plusy. Przez nią bydgoska impreza komiksowa umrze śmiercią naturalną. A tego stanowczo bym nie chciał. Ale nie chciałbym też jeździć z roku na rok do miasta nad Brdą i słuchać ciągle o Wróblewskim i Żbiku. Mimo że za każdym razem bawię się świetnie, to taki scenariusz na dłuższą metę może wykończyć. Wszystko w rękach organizatorów.