– Zawsze mam problem z tytułem
– A ja wręcz przeciwnie[i]
czyli o Komiksowej Warszawie z dwóch stron siedzenia / rozmawiają Szymon Gumienik i Dawid Śmigielski.
[i] Podczas podróży rozmawialiśmy o recenzjach komiksowych i sposobach ich pisania. Ja stwierdziłem, że najgorszy dla mnie etap powstawania tekstu to wymyślenie tytułu, dlatego zawsze zostawiam go na koniec. Dawid wprost przeciwnie. Stąd taki przewrotny tytuł tej rozmowy.
S.G.: „Zabrać ci »Ekspedycję« do recenzji?” – te słowa sprawiły, że jednak wstałem, zdążyłem na pociąg i koniec końców pojawiłem się w sobotę na Komiksowej Warszawie. Budzik niestety zawiódł, a raczej moja determinacja zejścia z łóżka po trzech godzinach snu, więc cieszę się, że akurat wtedy do redakcji przyszedł ten komiks i że w odpowiednim czasie pomyślałeś o mnie, Dawidzie. Odpowiedzi na to pytanie oczywiście nie otrzymałeś, bo wówczas miałem inne priorytety (śmiech). Tak w ogóle zastanawiam się, kto „normalny” wstaje o czwartej rano i spędza trzy godziny wśród nieprzyjaznych zapachów i dźwięków PKP tylko po to, by popatrzeć z bliska na tysiące książek i posłuchać rozmów kilku ludzi. Chyba tylko tacy, którzy lubią jeszcze poznawać cudze opowieści i poszerzać horyzonty własnego świata. Budujące, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę tych „nienormalnych” na tegorocznych Targach Książki.
D.Ś.: Akurat dźwięki to były piękne (te wydawane przez pociąg), zapachów nie czułem, a liczba „nienormalnych” wzrosła w naszym przedziale już w okolicach Włocławka. I akurat tych historii nie miałem ochoty słuchać. „Anioł przeznaczenia” w rękach, a nad uchem „gę, gę, gę, gę i gę, gę, gę”. Na szczęście w Sochaczewie zostaliśmy wybawieni od tej istoty gęgającej. W Warszawie zabrakło mi kolegi Fiuka, z którym się minęliśmy o jeden dzień. To à propos tych nienormalnych samych swoich. Poszerzyłeś swoje horyzonty? Bo ja swoich niekoniecznie, choć jeżeli głębiej się nad tym zastanowić… Ale to są opowieści nienadające się do relacji.
S.G.: Mam na myśli oczywiście szerszy kontekst takich sytuacji, ogólne motywacje ludzi czytających i uczestniczących w podobnych spotkaniach. A to się dzieje przecież zawsze. Spotkanie z drugim człowiekiem, tzw. Innym, zawsze – chcąc nie chcąc – skutkuje poszerzeniem horyzontów, dodaniem do sumy naszych doświadczeń i poglądów kolejnej cegiełki. A jeśli mówimy konkretnie o mnie i o tym konkretnym wydarzeniu, to na pewno coś dodałem i coś poszerzyłem w swoim świecie. Na przykład nigdy nie rozumiałem fenomenu zdobywania autografów, stania po godzinę, dwie dla jednego wpisu czy rysunku. Teraz poznałem tę aktywność festiwalową od środka (dosłownie) i nie tylko ją zrozumiałem, ale nawet spodobał mi się ten stan długiego wyczekiwania, stanie w kolejce z innymi ludźmi, którzy wymieniają się swoimi doświadczeniami, którzy są właśnie tym Innym, tym prowadzącym do kolejnego poznania, i którzy bardzo często znają się z innych kolejek, z innych festiwali, z innych miast. I to jest świetne! A jak jeszcze dorzucisz do tego oryginalny, autorski rysunek na swoim komiksie, to tylko wartość dodana. Wszystko jeszcze przede mną w tej kwestii (uśmiech). Wielu rzeczy się też nauczyłem – chociażby tego, że wybielacz przydaje się też w pracy kolorysty, i tego, żeby w przyszłości unikać spotkań z takimi autorami jak Bogusław Polch, bo oprócz stylowej megalomanii i kilku niezbyt istotnych informacji nic raczej od nich nie dostanę. I jeszcze ten teledysk, cholera jasna!
D.Ś.: Właśnie. Znalazłeś w końcu ten teledysk, który tak zasmucił Polcha? Nie wiem, czy całą winę za nieudane spotkanie należy zrzucać na współautora „Funky Kovala”. Byłem tam tylko chwilę, ale prowadzący spotkanie nie wydawał się najodpowiedniejszą osobą na miejscu. Zresztą spodziewałem się panelu poświęconego polskiej fantastyce naukowej w komiksie, a na ekranie zamiast plansz z „Ekspedycji” czy „Funky’ego Kovala” widniał wizerunek jakiegoś zabytkowego gmachu. Może to jest fantastyka? To, że Polch tworzy nowy komiks – taki pomysł podrzuciła mi jedna osoba. Tak czy inaczej rysownik był bardzo zadowolony, kiedy fani podchodzili do niego po autograf z nowiutkim wydaniem „Ekspedycji”.
S.G.: Prawda, patrząc na program, spodziewałem się zupełnie czegoś innego. „Klasyka polskiego komiksu SF. Spotkanie z Bogusławem Polchem” – kto by się nie wybrał? A tu zastała mnie rozmowa między innymi o jego szkolnych kolegach, szczególnym zamiłowaniu do samolotów, wałkowanym od dawna dostosowywaniu techniki rysunku do przedstawianej treści, aktualnych pracach na zlecenie oraz niewykorzystanych przez autora i wykorzystanych przez innych świetnych pomysłach. Przykład właśnie tego nieszczęsnego teledysku, którego nie namierzyłem i który będzie mi siedział w głowie jeszcze długo. Cóż, za mało danych. Dowiedziałem się tylko, że jest to czarno-biały klip amerykańskiej grupy rockowej, gdzie na końcu z piachu wychodzi jakieś monstrum nieznanej proweniencji – nie wiadomo, czy biologicznej, czy stricte mechanicznej. Może ktoś coś gdzieś widział i pomoże? „Ekspedycja” ponoć sprzedawała się bardzo dobrze podczas festiwalu, więc zadowoleniu się nie dziwię. Ale dobrze, niech się to kręci. A zmieniając temat, które spotkanie według Ciebie było najlepsze?
D.Ś.: Na niewielu byłem, a żadne z tych, które odwiedziłem, nie było porywające. Najlepiej oceniam to z Johnem Laymanem – scenarzystą wydawanych u nas serii „Chew” i „Detective Comics”. Amerykański twórca to sympatyczny gość. Prowadzenie Wojciecha Nelca jak najbardziej na plus, choć prelegent chyba za bardzo skupił się na pracy Laymana dla Marvela, co zabrało mu sporą część czasu. Akurat te prace nie były publikowane na naszym rynku, więc jest to zagadnienie ciekawe, tylko że przez godzinę nie da się spytać o wszystko, a tu w ramówce tematy dotyczące pracy dla Image i DC. Dużo spraw, a mało czasu, by ogarnąć to wszystko. Jedno zdanie utknęło mi w pamięci. Layman powiedział coś w stylu: „Jeśli jesteś dobrym autorem, to w końcu zawsze powrócisz do Marvela lub DC”. W sumie tam są największe pieniądze, więc nie ma się czemu dziwić, ale jakieś to smutne.
Po zakończeniu „Chew” scenarzysta nadal chce pisać dla Image, aby odwdzięczyć się wydawnictwu za daną szansę. Po spotkaniu udałem się do strefy autografowej, w której Layman podpisał mi komiks i podarował naklejkę z jednym z bohaterów „Chew”. Mało tego, oprócz autografu dostałem również rysunek! Kończąc temat spotkania z Laymanem, muszę jeszcze pochwalić Daniela Chmielewskiego za bardzo profesjonalne tłumaczenie spotkania. Za to bardzo zawiodłem się na innym spotkaniu tłumaczonym także przez Chmielewskiego, a mianowicie na tym z Serge’em Baekenem. Momentami miałem wrażenie, że jestem uczestnikiem „Rozmów w toku”.
S.G.: Tak, to bardzo „tokowy” zestaw pytań był. Ale w sumie dobrze się bawiłem na tym spotkaniu – było trochę śmiesznie, trochę strasznie, ale ogólnie na plus. W większości to zasługa autora, Serge’a Baekena, który wydaje się bardzo sympatycznym i naturalnym facetem. No i wyrysował mi na swoim komiksie pięknego kota z autografem, więc nie mogłem być niepozytywnie nastawiony. Ciekawie było także na spotkaniu z Lewisem Trondheimem i Brigitte Findakly od „Ralpha Azhama”. To tam właśnie poznałem między innymi inne zastosowanie wybielacza, którego można – jak się okazuje – użyć też do poprawienia „zepsutego nieba”. Poza tym dotychczas nie znałem w ogóle twórczości Trondheima, a po tym spotkaniu chętnie nadrobię zaległości. Zresztą już zacząłem nadrabiać w drodze powrotnej w pociągu od Twojego egzemplarza „Wyspy Burbonów. Rok 1730” ze świeżo zdobytym rysunkiem autora. To była bardzo relaksująca i spokojna podróż. Idealna na zakończenie takiego wypadu.
D.Ś.: Serge robił wspaniałe rysunki! No i jego „Sugar” to komiks, który na pewno zagości na listach wszystkich komiksowych podsumowań 2015 roku. Na razie to chyba najlepszy komiks, jaki czytałem w tym roku. Trondheim wspomniał, że kiedyś przestanie tworzyć, aby przypadkiem nie zacząć rysować bzdur. Mick Jagger też nie wyobrażał sobie, że będzie śpiewać, kiedy będzie stary… Ale są autorzy, którzy powinni sobie wziąć te słowa do serca. Żałuję, że spotkanie z Judith Vanistendael odbyło się w niedzielę i nie mogłem w nim uczestniczyć. Na szczęście artystka pojawiła się w strefie autografowej, wrysowała się w moim egzemplarzu „Dziewczyny i Murzyna”, przy tym nie miała żadnych problemów z dedykacją. Kiedy usłyszała moje imię, stwierdziła: „O, to proste”. Swoją drogą wyglądała, jakby męczył ją wielki kac, ale była uśmiechnięta. Droga powrotna była mega spokojna. Gdy opuszczaliśmy Warszawę, Polskie Stowarzyszenie Komiksowe przyznało swoje nagrody. Jak dla mnie, to niektóre decyzje są mocno dziwne, nie sądzisz?
S.G.: Sądzę, ale tak to już jest z wszelkimi nagrodami i konkursami – wszystkich nie zadowolisz. Jeszcze bardziej niż te decyzje dziwią same nominacje, a konkretnie ich liczba i osobliwe kryteria doboru. Ale to zawsze będzie względne. Mnie na przykład zupełnie zabrakło w nominacjach „Reprobusa” Markusa Färbera czy wygranej Jacka Świdzińskiego w kategorii najlepszy komiks polski. Za to szczerze gratuluję Danielowi Chmielewskiemu jako najlepszemu scenarzyście, który pozytywnie zaskoczył mnie niestandardową historią w „Poglądzie” z rysunkami Marcina Podolca. Pozdrawiam Daniela – fajnie było się w końcu poznać, chwilę porozmawiać i wspólnie wypalić papierosa. To był czas, kiedy powoli szykowaliśmy się do powrotu, a ja dzielnie ustawiłem się na końcu kolejki do Tony’ego Sandovala. Nie, to nie mogło się udać (śmiech). Tego chyba najbardziej żałuję z całego wyjazdu. Ale, jak powiedziałeś, Sandoval tak często przyjeżdża do Polski, że niedługo dostanie obywatelstwo i łatwiej będzie go złapać. Poczekam zatem na swoją kolej. A Tobie jak się udały polowania?
D.Ś.: Chyba pierwszy raz udało mi się zrealizować w 100 procentach plan autografowy. Layman, Johnson, Vanistendael, Trondheim i Baeken pomazali moje komiksy. Bardzo się cieszę. Tym bardziej że w kolejkach łącznie spędziłem może ze dwie i pół godziny. Zastanawiam się nad powodem tego. Czy rozłożenie rozdawania autografów na cztery dni przyczyniło się do udanych polowań, czy fakt, że do Warszawy przyjeżdża zdecydowanie mniej komiksowych fanów niż do Łodzi? Oczywiście sama organizacja strefy autografowej pozostawia wiele do życzenia. Tak jak zachowanie kolejkowiczów, ale to już norma, do której niestety trzeba przywyknąć. Tu i ówdzie słyszałem głosy oburzenia, czasem zdziwienia, że w spotkaniach z gwiazdami uczestniczyła mała grupa osób, a wszyscy tłoczą się w kolejkach do autografów. Biorąc pod uwagę poziom niektórych spotkań, to nie dziwi mnie to w ogóle. A więc wyjazd udany?
S.G.: No, ba! Nawet bardzo. Tym bardziej że jestem świeżynką w takich akcjach i dla mnie to nowość, którą jeszcze trochę bezkrytycznie odbieram. Jak na razie tylko tegoroczny Pyrkon i Komiksową Warszawę mogę wpisać do swojego CV, ale coraz bardziej się wciągam i pewnie będę teraz dość często towarzyszył Ci w tych komiksowych wojażach. To całkiem inna jakość niż festiwale muzyczne i filmowe. Do następnego zatem. Tony, nadchodzę!
D.Ś.: Ja również nadchodzę, Franku Millerze, Alanie Moorze, Stanie Lee, jeżeli tylko odwiedzicie nasz kraj. I nie miałbym nic przeciwko, gdyby to była Warszawa.
Zdjęcia: Szymon Gumienik, Dawid Śmigielski