Dwudzieste piąte urodziny powinny być świętowane z pompą. W Łodzi tej pompy nie doświadczyłem. Mało tego. Pierwszy raz podczas Festiwalu bawiłem się, delikatnie mówiąc, słabo. Do tej pory zastanawiam się, w czym rzecz. Mega gwiazdy, świetne komiksy, fajne towarzystwo, wygodny hostel, niezła podróż, przyjemna pogoda. A mimo to po za kończeniu festiwalu czułem pustkę niczym Chester Brown po kolejnym stosunku seksualnym z Anną (zapoznaliście się już z komiksem Browna – „Na własny koszt”?). Nie będę wymieniał szeregu błędów i niedociągnięć organizatorów. Za dużo ich. Inni o nich piszą, ale osoby odpowiedzialne za łódzką imprezę raczej niewiele sobie z tego robią. Dlatego skupię się na panelach, które odwiedziłem. Mam tylko nadzieję, że za rok organizatorzy postarają się uniknąć ogromnej kolejki do wejścia (na moje oko z czterdzieści metrów plus dwie godziny oczekiwania) i będzie czynna więcej niż jedna kasa biletowa. Na szczęście zrobiono coś z głośną muzyką utrudniającą prowadzenie spotkań z gośćmi. W porównaniu z ubiegłym rokiem było o niebo lepiej. Duży plus należy się za powrót z galą do klubu Wytwórnia. Samej gali nie byłem świadkiem (wynikało to w dużej mierze z programu MFKiG), ale za to fantastycznie bawiłem się przy muzyce miksowanej przez DJ’a No107. Przejdźmy do paneli.
„1000zł za Kanon”
Pamiętając warszawską dyskusję poświęconą fenomenowi Tintina, na spotkanie dotyczące „Kanonu Komiksu” – nowej inicjatywy wydawniczej Egmontu, udałem się z lekką niepewnością. Bałem się powtórki z rozrywki. Na szczęście nuda pozostała w Warszawie. Panel poprowadził oczywiście dyrektor wydawniczy Klubu Świata Komiksu – Tomasz Kołodziejczak, a towarzyszyli mu Jakub Demiańczuk (szef działu kultury „Dziennika Gazety Prawnej”, Piotr Gociek (dziennikarz tygodnika „Do Rzeczy” i Kamil Śmiałkowski (redaktor naczelny portalu „naekranie”). Zanim zawiązała się dyskusja, prowadzący sprezentował gościom pakiety składające się z maski V i peleryny Batmana.
Głównym tematem dyskusji były ewentualne braki w egmontowskim kanonie. Wszyscy dostrzegli absencję „Mausa” i komiksu japońskiego („Akira”, „Ghost in the Shell”). Prawa do tych tytułów posiadają inni wydawcy, i o ile dla „Mausa” znalazłoby się miejsce w kanonie, o tyle dla komiksu japońskiego niekoniecznie. Jak stwierdził Pan Kołodziejczak – nie chciałby za bardzo szokować potencjalnych czytelników – cokolwiek miał na myśli. W sumie więcej zastrzeżeń do „KK” nie było. Prelegenci natomiast doszli do smutnego wniosku, że nie ma w nim miejsca na komiks polski. „KK” jest cyklem zamkniętym, składającym się z 12 komiksów, ale jest niewykluczone, że w przyszłym roku zostanie rozszerzony o kilka pozycji. Na razie będzie to tylko tuzin tytułów, przede wszystkim dlatego, aby przypadkowy czytelnik nie przeraził się nadmierną liczbą kanonicznych komiksów, które musi kupić, aby zebrać cały cykl.
„Znam słowo „woda”, ale wolę wódkę”
Spotkanie z Jeanem Van Hammem zaczęło się od deklaracji belgijskiego gościa, że po zakończeniu panelu nie będzie rozdawał autografów. Prawdziwe wejście smoka. Dalej nie było lepiej. Na pytanie Jakuba Sytego – moderatora spotkania, o twórcze inspiracje Van Hamme wyrecytował długą, nudną historię. Czułem się, jakbym słuchał robota opowiadającego, z jakich części został skonstruowany. Ogółem Van Hamme sprawiał wrażenie nieprzystępnego, znudzonego i zmęczonego. Ciekawiej zrobiło się, gdy padły pytania dotyczące nowych przygód Thorgala. Fani mieli nadzieję na powrót współtwórcy przygód Dziecka z Gwiazd do serii, aby uratować ją z paszczy nijakości. Belg zdaje sobie sprawę, że „Thorgal” stał się operą mydlaną, jednak sprzedał swoje prawa do niego i temat jego powrotu jest zamknięty. Tak nawiasem mówiąc, to „Alinoe” i „Władca gór” są ulubionymi częściami Van Hamme’a. Przy okazji rozważań o Thorgalu scenarzysta wspomniał, że z Grzegorzem Rosińskim ciężko się współpracuje (wśród publiczności wzniósł się aplauz). Jednak Jakub Syty nie starał się kontynuować tego wątku. Szkoda.
Van Hamme widzi, w jak ciężkiej sytuacji znalazł się komiks. Uważa, że we Francji jest nadprodukcja różnych tytułów, a księgarni ubywa. Według niego wydawcy zarabiają przede wszystkim na pierwszych odcinkach serii, które pojawiają się za każdym razem, kiedy jest wydawany nowy tom danego komiksu. Gość podzielił się z fanami informacją o planach napisania sztuki teatralnej. Na pytanie, o czym to będzie sztuka – wzruszył tylko ramionami. Później dodał, że na pewno będzie to mroczna historia o człowieku. Z biegiem czasu Van Hamme się rozluźnił, częściej się uśmiechał i żartował. Nieprzyjemne wrażenie z początku spotkania zostało zupełnie zatarte. Na pożegnanie słuchacze oklaskiwali gościa tak długo, jak gdyby domagali się bisu.
„Sex, Drugs and Rock’n Roll”
Przyjazdu Alana Granta z pewnością nie mogli się doczekać fani Batmana. Panel ze szkockim scenarzystą rozpoczął się o 18:30. Rozmowę z gościem przeprowadził Łukasz Chmielewski, który rozpoczął spotkanie pytaniem, czy Grant głosował w referendum niepodległościowym. Grant oczywiście głosował za niepodległością. Dalej rozmowa podążyła torami komiksowej kariery. Obecnie, według Granta, w brytyjskim wydawnictwie 2000 A.D. nie jest już tak zabawnie jak kiedyś. Poza tym młodzież czyta więcej mangi niż komiksów ze stajni 2000 A.D . „Judge Dreed” zaś przeistoczył się w tytuł, który jest nastawiony wyłącznie na akcję, a za jego czasów był to komiks pełen satyry. Szkot opowiedział nieco o znajomości z Alanem Moorem, dla którego jest on jednym z najlepszych komiksowych scenarzystów. Kiedyś często się spotykali, ale niestety Moore zrezygnował z kontaktu z otaczającym go światem. A propos Moore’a, to najlepszą ekranizacją komiksu, w mniemaniu Granta, jest „V jak Vendetta” rodzeństwa Wachowskich.
Tematem głównym spotkania był Batman. Alan Grant jest najbardziej zadowolony z postaci Anarkiego, stworzonej do spółki z Normem Breyfoglem. Natomiast jego ulubioną historią z Batmanem w roli głównej jest komiks „Trash” (TM-Semic 5/91). Jak sam mówi, można się z niej wiele nauczyć. Najlepiej pracowało mu się z Normem Breyfoglem i Simonem Bisleyem, przy czym ten drugi nigdy nie robił tego, co mu się mówiło, ale efekt jego pracy zawsze był niesamowity. Przy okazji, „nowy Lobo jest gówniany”. Na pytanie moderatora o współpracę z DC Comics Szkot odpowiedział, że w pracy nad komiksem najważniejszy jest redaktor, a Dennis O’Neil jest najlepszym redaktorem, z jakim pracował. Grant nie wie natomiast, dlaczego DC Comics nie zleca mu już żadnej pracy. Nikt z wydawnictwa, oprócz działu księgowości, się z nim nie kontaktuje. Grant wyraźnie nie chciał rozwijać tego wątku. Spotkanie naprawdę udane, prowadzone w szybkim tempie, dobrze tłumaczone. Fani pożegnali gościa owacją na stojąco!
„Alexa Rossa nie da się czytać”
W niedzielę prawie w samo południe Michał Rzecznik poprowadził spotkanie z Jackiem Świdzińskim. Wschodzącą, a może już wzeszłą, gwiazdą polskiego komiksu. Ta część programu zrobiła na mnie duże wrażenie. Michał Rzecznik zadawał proste, wręcz szczątkowe pytania, a Jacek świdziński odpowiadał z dużą energią. Na pewno doczekamy się trzeciego po „A niech Cię Tesla!” i „Zdarzeniu 1908” komiksu opowiadającego o Nikoli Tesli. Artysta chciałby, aby „Zdarzenie…” przeczytał ktoś w Rosji. Poza tym Świdziński opowiedział, jak to nie stara się (lepiej, dokładniej) rysować , co podobno wywołało konsternację u kilku fanów stojących w kolejce po autografy. Ważniejsze dla autora jest, jak są napisane jego komiksy. Jedyną niepotrzebną (nie posuwająca akcji do przodu)sceną w „Zdarzeniu 1908”, jak zauważył Michał Rzecznik, jest ta z atakującym tygrysem. Świdziński przyznał mu rację i zaznaczył, że życie składa się z samych niepotrzebnych scen. „Zdarzenie…” miało być bardzo literackie, stąd też okładka imitująca książkę. Autor nie ukrywa, że w swojej twórczości prowadzi grę z czytelnikiem. No cóż, czekamy na ciąg dalszy tej gry.
„Szkoła nie potrafiła sprostać moim oczekiwaniom”
Spotkanie z Andreasem i Isą Cochet było gwoździem niedzielnego programu. Sala wypełniła się licznie. Rozmowę z gośćmi poprowadził i przetłumaczył Jarosław Chmielewski, a także przygotował znakomitą multimedialną prezentację ukazującą kunszt niemieckiego autora. Jeżeli ktoś nie był zaznajomiony z twórczością Andreasa, to jestem przekonany, że po kilkukrotnym jej obejrzeniu sięgnie po jego komiksy. Wracając do samej rozmowy, ta standardowo zahaczyła o twórczość i inspiracje niemieckiego gościa. Andreas inspirował się komiksem amerykańskim i mangą. Sam docierał do zagranicznych publikacji. Tytuły amerykańskie nie były powszechne na rynku frankofońskim. W USA komiksy Andreasa zostały wydane przez Dark Horse Comics, ale autor nie wie, jaki był efekt sprzedaży tych dzieł. Jeden z jego komiksów, a mianowicie „Coutoo”, został pokazany Frankowi Millerowi, którego twórczością był inspirowany. Millerowi spodobało się to, co zobaczył.
Andreas chciał być architektem. Sporo się nauczył w tej dziedzinie i tę wiedzę wykorzystuje w swoich komiksach. Jego autorytetem był belgijski rysownik Eddy Paape, który nauczył go wielu komiksowych rozwiązań. Ogółem, praca z Eddym dała mu więcej niż trzy lata artystycznej szkoły. Twórca bardzo lubi tworzyć w czerni i bieli i czyni to zawsze, kiedy taka estetyka pasuje do danego dzieła, jak chociażby w „Cromwell Stone”. Współpraca Andreasa z Isą Cochet przebiega bezproblemowo. Na początku kolorystka inspirowała się jego twórczością, ale szybko przeszła do swojego stylu. Niemiecki twórca daje jej zupełną wolność twórczą.
Zapytani o obecną sytuację komiksu na rynku frankofońskim, oboje zauważyli, że liczba tytułów się rozrasta, przez co trudniej się przebić. Stawki za prace maleją. Nie dotyczy to wielkich nazwisk, ale sytuacja nie napawa optymizmem. Tym bardziej, że sprzedaż komiksów, w porównaniu z minionymi latami, spada. Obecnie jest to około ośmiu tysięcy sztuk albumu, kiedyś sięgała trzydziestu tysięcy.
W multimedialnej prezentacji znalazły się rysunki przedstawiające Batmana i Jokera. Andreas zapytany o to, czy stworzyłby jakiś specjalny komiks o Mrocznym Rycerzu dla DC Comics, odpowiedział, że niekoniecznie. Owszem, dwadzieścia lat temu z chęcią by się podjął takiego zadania, ale teraz jego twórczość jest daleka od fascynacji komiksem amerykańskim. Na koniec spotkania Jarosław Chmielewski wręczył niemieckiemu artyście prezent w postaci oprawionego w ramę pierwszego polskiego wydania „Rorka”. Nieczęsto zdarzają się takie sympatyczne gesty. Andreas był wyraźnie zaskoczony. Publiczność pożegnała gości gromkimi brawami.
P.s
Niestety opuściłem spotkanie z Régisem Loiselem, ponieważ to kolejne z rzędu spotkanie zawalone przez tłumacza. Rok temu panel z Gradimirem Smudją wyglądał podobnie, dlatego tym razem postanowiłem się nie męczyć i po piętnastu minutach wyszedłem z sali. Nie rozumiem, dlaczego spotkania nie mógł moderować i tłumaczyć jednocześnie Wojciech Birek, tak jak zrobił to Jarosław Chmielewski podczas spotkania z Andreasem. Tym bardziej, że Birek i tak pomagał tłumaczowi.
Oby w przyszłym roku łódzki festiwal prezentował się lepiej organizacyjnie. Wiem, że niektórych wypadków nie da się przewidzieć, ale wpadki, które spotykają organizatorów, dzieją się rok w rok. Na pewno mają one wpływ na negatywny wizerunek imprezy. A przecież z każdą kolejną edycją uczestników przybywa (co w sumie jest zastanawiające). Na koniec wspomnę jeszcze tylko o jednym. W ubiegłym roku bardzo duża strefa gier planszowych była nieustannie oblegana przez gości, w tym została wyrzucona gdzieś na koronę Atlas Areny. Składała się z trzech stołów… Byle do października.