Wyszukiwanie

:

Treść strony

Wywiad

Są opowiadacze i są roboty

Ilustracja: Dominik Szcześniak
05.12.2015

Z Dominikiem Szcześniakiem – komiksowym narkomanem – o „Robaczkach” i innych sprawach rozmawiają Szymon Gumienik i Dawid Śmigielski.

 

 

Czujesz się bardziej publicystą komiksowym czy twórcą komiksowym?

To jest raczej kwestia wewnętrznego pojedynku między recenzentem a twórcą. Szybka matematyka: piszę dla „Ziniola”, „ArtPapieru” i Gildii Komiksu, co tydzień w audycji „Halo komiks” na antenie Radia Lublin recenzuję nowości komiksowe – to daje w sumie ponad setkę (może dwie) omówień komiksów w roku. To są liczby nieosiągalne dla twórcy. Bo wydaję tylko kilka komiksów rocznie. A te, które sam rysuję – jeszcze rzadziej. Reasumując – w zaproponowanym przez ciebie starciu wygrywa recenzent. Chociaż tak naprawdę uważam się za komiksowego narkomana. Wielbiciela. Jakby to nie brzmiało, budzę się i kładę spać z komiksem w głowie.

Jesteś zmęczony „Ziniolem”? To już nie ten sam magazyn co jeszcze kilkanaście miesięcy temu, na którego łamach toczyły się zażarte dyskusje części środowiska komiksowego.

Nie wiem, czy „zmęczenie” to dobre słowo. „Ziniol” jest obecnie w fazie ostrego kryzysu. Poważnie zastanawiałem się nad zamknięciem magazynu, ale zamiast tego myślę nad planem naprawczym. Jestem zżyty z tym tytułem, zaczynałem go robić jako łepek, jest ze mną połowę mojego życia, a za moment stuknie mu 20 lat. No przecież nie wygonię z domu. Wpompowałem w niego mnóstwo energii. Obecnie na skutek kilku życiowych sytuacji częściej i wydajniej pracuję na rzecz tzw. konkurencji, przez co rzeczywiście „Ziniol” został odstawiony na boczny tor. Ale zmęczony nim nie jestem, po prostu muszę jeszcze pewne kwestie związane z magazynem poważnie przetrawić.

Dlaczego „Profesor Andrews”? Skąd się wziął pomysł na adaptację opowiadania Olgi Tokarczuk?

Stąd, że profesjonalny wydawca zlecił profesjonalnemu scenarzyście napisanie komiksowej adaptacji książki profesjonalnej powieściopisarki, nie każąc mu zajmować się czymkolwiek innym.

Czyli przez chwilę pracowałeś na spokojnie, tak jak pewnie chciałbyś pracować przy każdym komiksie. Ale czy gdzieś po drodze, zajmując się konkretnym utworem na zamówienie, nie tracisz swojej swobody twórczej? Satysfakcja ze stworzenia takiego dzieła jest równie wielka jak z komiksu, który robiłeś z nadzieją na to, że może znajdzie się wydawca?

Bardzo rzadko pracuję na zamówienie. Jeśli już to robię, to znaczy, że temat mnie zainteresował i nie mam problemu odstawić „twórczych ambicji” na bok. „Profesor Andrews” był właśnie takim ciekawym projektem. Zaangażowałem się w niego dość mocno, ale ostatecznie moją funkcję w pracach nad tym zeszytem można określić mianem tłumacza, nie scenarzysty. To było przeniesienie opowiadania na język komiksu. Od siebie dodałem niewiele. A to, co dodałem, było konsultowane z Olgą Tokarczuk. Są różne rodzaje satysfakcji. W przypadku „Profesora” największą satysfakcją dla mnie było to, że Olga Tokarczuk „klepnęła” to, co napisałem. I że Grzesiek tak fajnie to wszystko narysował. Nie porównywałbym tej satysfakcji z emocjami, jakie towarzyszyły mi przy „Robaczkach”, za które od początku do końca jestem odpowiedzialny ja i tylko ja.

Taki był zamysł od początku, aby w „Robaczkach” historyjki z życia rodzinnego otwierać dłuższymi polemicznymi przemowami? Czy to się dobrze połączyło?

Właściwie chyba był taki zamysł, choć przez pierwsze miesiące powstawania komiksu był on dość utajony. Proszę pamiętać, że pomysł na album zrodził się w okolicach 2011 roku, a efekt finalny dostaliśmy do rąk w roku 2015. Te cztery lata poświęciłem zarówno na obmyślanie formuły albumu, jego stopniowe rysowanie, jak i organizowanie środków na jego realizację. Traf sprawił, że środki zostały przyznane na pewną konkretną część tego komiksu, traktującą o relacjach ojca z synem. Albo inaczej: ojca komiksiarza z synem, bo komiksiarstwo to chyba jednak dość specyficzne i istotne dookreślenie. To być może ustawiło niektórym odbiorcom oczekiwania co do pełnego albumu, który od początku miał dotyczyć również kilku innych kwestii. Te polemiczne przemowy, które określam mianem stand-upu – za moment wyjaśnię dlaczego – od początku miały się znaleźć w albumie, ale sposób ich wprowadzenia do komiksu był dla mnie kwestią problematyczną. Z pomocą przybył Radek Bolałek z wydawnictwa Hanami, który w 2015 roku zaprosił mnie na Bałtycki Festiwal Komiksu w charakterze prelegenta. Chciałbym tu zaznaczyć, że prelegent ze mnie żaden. Jeśli już uczestniczę w komiksowych festiwalach, to raczej na zasadzie gościa na kanapie, który opowiada o swoich komiksach dwóm osobom na publice. Postanowiłem zatem odnaleźć się w nietypowej dla siebie sytuacji i powiedziałem do Radka te słowa: „Radku, znajdź mi proszę pomieszczenie mroczne z oświetleniem punktowym, minimalnym. I znajdź mi kostium Batmana – wystarczy sama maska. Nie musi być tą maską, której używali aktorzy grający Batmana w filmach, może być jedynie maską sugerującą. I ja w tej masce i w tym oświetleniu wyjdę i zrobię stand-up, w którym ogniem krytyki potraktuję środowisko komiksowe”. Radek się zgodził, ja się do tego stand-upu (który po drodze określałem jeszcze mianem monodramu) przygotowałem, ale ostatecznie z powodu choroby nie dotarłem na BFK. A materiał pozostał. I idealnie wpasował mi się do „Robaczków”. A co do otwierania dłuższymi polemicznymi przemowami historyjek z życia rodzinnego, o które pytacie, to uważam, że połączyło się to bardzo dobrze.

A twoja intencja? Jaki byłby najlepszy scenariusz odbioru wymienionych przez ciebie problemów środowiska komiksowego?

Nie wiem. Po prostu czułem, że muszę o tym napisać, bo wiele akcji dziejących się w polskim komiksie wywołuje u mnie wymioty. No i napisałem. Najlepszy scenariusz był taki, że wszyscy będą mieli to w dupie i oleją leszcza. Część rzeczywiście olała albo weszła w bezsensowny hejt, ale paru gości po lekturze „Robaczków” napisało lepsze recenzje, niż pisali do tej pory. Inni weszli w polemikę. Anonimowo pochwaliło mnie kilku twórców, na których opinii mi zależy. Szkoda, że anonimowo. Ale też słyszałem takie teorie, że część środowiska recenzenckiego jest oburzona tym komiksem i że o pewnych sprawach nie powinienem mówić. A mówię głównie z racji tego, że sam jestem i twórcą i recenzentem. Wiele rzeczy widziałem i uczestniczyłem w produkcji i odbiorze komiksu praktycznie na każdym etapie. To właściwie jest temat na książkę.

„Robaczki” to twoje opus magnum?

Kiedyś palnąłem taką głupotę o swoim poprzednim komiksie – „GadKaszmatce”, teraz już tego błędu nie popełnię. Żadne opus magnum. Po prostu kolejny komiks – bardzo dla mnie ważny, osobisty, zajmujący szczególne miejsce w serduchu, ale najlepsze jeszcze przede mną. Chyba. O, np. zaraz będzie drugi „Ksionz” – świetny komiks, z którego jestem bardzo zadowolony.

Sceny z Miśkiem są bardzo zabawne. Zostały przeniesione jeden do jednego?

Większość – owszem. Ale były też takie, w których trochę podkoloryzowałem. Głównie te, w których wchodzę w dialog z innymi rodzicami. W prawdziwym życiu raczej tego nie praktykuję i jestem jednym z tych buców, co to się nie odezwą i udają, że nie widzą.

Jakie były początki „Robaczków”? Rodzina cię wspierała od samego początku? Były dyskusje, co możesz pokazać, a co nie?

Dyskusje być musiały, bo komiks dotyczył nas wszystkich. Przede wszystkim musiałem dostać akceptację Michała i na tyle, na ile można coś takiego otrzymać od trzyipółlatka, to ją dostałem. Zresztą każdy odcinek robiliśmy razem. Jeśli Misiek nie klepnął scenariusza, komiks nie powstawał. Nieco inaczej było z Gosią, która początkowo nie chciała za bardzo pokazywać się w komiksie, ale wraz z upływem czasu zmieniła zdanie. Tym samym zyskałem największego krytyka. Przy wielu kadrach, na których jesteśmy razem, zwracała mi uwagę, że ja wyglądam jak zezowaty żul, a ona jak zezowata żulica. Żona żula. I na nic się zdały tłumaczenia, że nie skończyłem ani nawet nie zacząłem ASP – musiałem poprawiać.

„Robaczki”, „Profesor Andrews”, „34 zera”, „Rag & Bones”, „Ksionz 2”. Chyba stałeś się najpłodniejszym komiksiarzem w Polsce.

Są bardziej płodni. Ja po prostu jestem uzależniony. Czasem w ciągu roku ukazuje się kilka moich komiksów, ale należy wziąć poprawkę na fakt, że powstają one kilka lat i po prostu tak się trafia, że ukazują się mniej więcej równolegle, sprawiając wrażenie płodności. Użycie terminu „płodność” jest w sumie aktualne jedynie w przypadku mojej współpracy z Marcinem Rusteckim, który jest tytanem pracy, komiksowym rozpłodnikiem i jednym z najlepszych polskich artystów, nie tylko komiksowych. To, co ten człowiek wyprawia, jaką ma wiedzę, jaką świadomość używanych technik i lekkość w posługiwaniu się kreską jest dla mnie niesamowite. Jednocześnie jest on rysownikiem absolutnie niedocenionym, przepadającym w powodzi tych popularnych obecnie uproszczonych rysunków, wyglądających tak samo. Trochę pocieszające jest to, że ma on uznanie wśród rysowników komiksowych, oczywiście nie wszystkich. Mam taką teorię, że jeśli rysownik docenia Rusta, to jest bardzo dobrym rysownikiem albo ma na niego zadatki, bo widzi to wszystko, co jest ukryte pod pozorem chaotycznych kresek. Widzi kompozycję, widzi pomysł, dostosowanie rysunku do konkretnej sceny. Jeśli natomiast nie docenia – jest robotem, który nigdy nie wyjdzie poza swoje wypracowane chwyty na fujarkę. Przez prace Rusta nie można ot tak przemknąć. Je się studiuje. Kończymy właśnie teraz prace nad „Ksionzem 2”. Te prace trwały dobre cztery lata. Zaliczyliśmy dość długą przerwę, kiedy to niemal nic się nie działo. Robiliśmy jakieś inne rzeczy. I teraz, po tym dłuższym okresie, wróciłem do tego komiksu pełen obaw, że może nie przetrwał próby czasu. Zacząłem czytać i opadła mi szczęka, takie cuda Rust tam nawywijał. Przypomniała mi się historia, kiedy wydawca mojego komiksu napisał do mnie z prośbą o tego komiksu zrecenzowanie. Odmówiłem. Ale „Ksionza 2” chętnie bym zrecenzował, żeby chociaż porozpływać się nad warstwą graficzną. W sumie nie rozumiem, czemu właściwie gadasz ze mną, skoro do dyspozycji jest Rust. To właściwie jeden z może trzech kolesi zajmujących się komiksem w Polsce, z którymi warto gadać.

Jedynie trzech? Naprawdę jest tak źle?

Pi razy drzwi. Żyjemy w czasach, kiedy wszyscy mają talent i wszyscy o tym talencie gadają jednym szablonem. Sam też tym szablonem nawijam. A Marcin potrafi porwać opowieścią, sypnąć anegdotami, poczęstować wiedzą. Są opowiadacze i są roboty.

Jak już się trochę rozrysowałeś, powiedz, co daje ci większą satysfakcję – rysunek czy scenariusz?

Jedno i drugie. Myślałem, że po „Robaczkach” odstawię rysowanie na jakiś czas, ale już jestem po kolejnym komiksie. Tak więc weszło w krew. Tylko że jak się rysuje, to nie ma czasu na pisanie. No i co teraz?

Myślisz, że nastaną takie czasy, kiedy będziesz tworzył dla więcej niż trzech bloków?

O kurcze! Nie ma szans.

 

Rozmawiali: Szymon Gumienik i Dawid Śmigielski

 

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry