Wyszukiwanie

:

Treść strony

Wstępniak

Niesześcian filmowy, czyli zostawcie „Green Lantera” w spokoju

Autor tekstu: Dawid Śmigielski
Ilustracja: Aleksandra Faryna
16.01.2019

Trudno będzie zapomnieć o pewnych superbohaterskofilmowych wydarzeniach mających miejsce w ubiegłym roku. Najciężej wyrzucić z pamięci wspomnienie „Czarnej Pantery”, chyba najgorszego obrazu w filmografii Marvel Studios. Jestem pod wrażeniem macherów od marketingu i PR-u, którzy z takim sukcesem sprzedali banalną fabułkę okraszoną plastikowymi efektami specjalnymi, a jednocześnie, tak mimochodem, zaznaczającą, że każdy czarnoskóry dzieciak to potencjalny złodziej. A ludzie to z przyjemnością kupili. Film jeszcze nagrody pozgarnia, bo przecież jest o niezależnych od nikogo czarnych, ostatecznie ratowanych przez białego. Zatem mamy pojednanie i zapomnijmy o rasizmie. Jest popyt, jest podaż. Czego chcieć więcej?

Dotyczy to również największego kuriozum poprzedniego roku – „Venoma” – bilety na niego rozchodziły się jak świeże bułeczki. Tu przynajmniej nikt nie udawał, że chodzi o coś więcej niż zarabianie kasy i zrobienie filmu – odpowiednie zmontowanie go – dla dzieci, które będą mogły zobaczyć, jak Venom zjada głowy swoim przeciwnikom – suuuuuper. Tom Hardy znowu nic. Wizualnie śmiesznie. Fabularnie ubogo. Czyli ogólnie na całej linii lepiej niż w „Czarnej Panterze”, bo bez tego wielkiego nadęcia. Na koncie ponad 855 milionów zielonych. Wszystko gra.

Tak jak mrówki w „Ant-Manie i Osie”. Marvel Studios znów zachowawcze do bólu. Człowiek Mrówka biega, zmniejsza się i powiększa, i tak przez cały czas, a Evangeline Lilly stara się ratować sytuację, jednocześnie udowadniając, że należało nakręcić obraz o Osie, a Mrówkę zostawić w mrowisku lub innym wymiarze.

Dobrze, że był sobie „Deadpool 2”. Tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej części, można było się pośmiać z naprawdę zabawnych w swojej głupocie i obrzydliwości żartów. Popatrzeć na piękną Domino i jej niesamowity fart. No i na niewidzialnego człowieka. A nawet łezkę uronić. Taką ze wzruszenia. Naprawdę.

Na „Aquamanie” też powodów do płaczu nie brakowało. Wiecie, kiedy matka udaje się na pewną śmierć, aby ratować małego synka, to jakoś samo tak płynie po policzkach. Nie rozumiem tylko, dlaczego zepsuto tak łatwą do sfilmowania ostatnią scenę, na której każdy wrażliwy na romantyczny kicz widz winien płakać niczym bóbr, a zamiast tego zastanawia się: „czy oni na pewno się kochają?”. Na szczęście autorzy dość dobrze poradzili sobie w innych fragmentach, choćby kręcąc ten cudownie odjechany pocałunek. Prawdziwe rozbestwienie wizualne. Do tego należy dodać przedarcie się Aquamana i Mery przez królestwo Otchłańców oraz umiejętnie wkomponowany wątek Czarnej Manty i mamy dość atrakcyjny film dla dziesięciolatków, przy którym trzydziestolatek czytający komiksy może przyjemnie spędzić czas. I nawet uznać, że jest to najlepszy obraz ze wspólnego uniwersum DC.

Na szczęście ubiegły rok przyniósł dwa wielkie widowiska przyćmiewające pozostałe filmy superbohaterskie z 2018, a i ogrom wszystkich, które do tej pory powstały...

„Avengers: Wojna bez granic” – wbrew wszelkim obawom bracia Russo nakręcili coś niesamowitego. Konsekwentnie trzymając się wybranej przez siebie estetyki i wymowy zapoczątkowanej w „Zimowym żołnierzu”. Jako jedyni nie pozwalają superbohaterom na słodką wygraną. Jeżeli w ogóle można mówić o jakiejś wygranej, skoro za każdym razem świat, który znają, wali się w gruzy... Balansują na granicy dobra i zła. Czynią herosów ludzkimi do bólu. Zaś poczynania czarnych charakterów zawsze są solidnie umotywowane, do tego stopnia, że jesteśmy w stanie zrozumieć ich działania. Zemo, a teraz Thanos to najbarwniejsi i, co najważniejsze, najskuteczniejsi przeciwnicy filmowych trykociarzy. Udało się braciom Russo połączyć 10-letnie kinowe uniwersum Marvela w prawie idealną całość. I akurat w tym przypadku prawie nie robi różnicy.

A na koniec, niejako w prezencie świątecznym, dostaliśmy „Spider-Man: Uniwersum”. I takie prezenty chcę otrzymywać co roku. Wizualna uczta dla oka (już Złoty Glob na koncie), ba, dla wszystkich zmysłów, bo to, co dzieje się na ekranie, dosłownie nas bombarduje z każdej strony. Ekranizacja, która jako jedyna, pod względem poetyki, oddaje cały charakter komiksowych zeszytów. Przy czym perfekcyjnie przedstawia origin herosa, czyniąc z ogranych schematów i motywów zaletę, a nie tylko kolejne obowiązkowe punkty fabularne do odhaczenia. Wszystko tutaj jest na swoim miejscu. Każdy element do siebie pasuje, a całość układa się w przepiękną superbohaterską mozaikę, którą po prostu trzeba zobaczyć, aby zrozumieć. Cieszmy się, że Sony nie oddało filmowego uniwersum Spider-Mana Marvel Studios na własność, nawet mimo tego beznadziejnego Venoma. Spider górą, każdy, bez względu na rasę, płeć i wiek!

PS: Ryan, ten jeden strzał nie załatwi wszystkiego. Niektórzy chcą pamiętać.

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry