„Player One” Stevena Spielberga jest kolejnym już filmem potwierdzającym niemożność oddania nostalgii do lat 80. jedynie poprzez nachalne epatowanie jej popkulturowymi wytworami. Smutne, że Spielberg poszedł tą właśnie drogą, zapominając o emocjach, których nośnikiem powinno być dzieło kształtujące pokolenia. Grupa dzieciaków na rowerach nie znaczy już nic, poza sentymentem, na którym można zarobić za pomocą dowolnego medium. Zarzucanie przynęt trwa w najlepsze – wystarczy jeden charakterystyczny obraz stymulujący pamięć. A my głupcy łapiemy się na to raz za razem, pragnąc przeżyć coś, co już dawno mamy za sobą. Taka nasza natura.
A że z naturą nie ma sensu walczyć, to niemal od razu udałem się na „Wojnę bez granic” (bez granic jest jedynie fantazja polskich tłumaczy) toczoną przez Avengers przeciwko potężnemu Thanosowi. Tym razem przeżyłem te wszystkie ochy i achy zachwytu, które od dłuższego czasu unoszą się bezrefleksyjnie nad produkcjami MARVEL STUDIOS, i po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem taką dziwną dumę z tego, że świadomie mogłem przeżyć tę historię. Nie genialną, nie perfekcyjną, nie przełomową…, bo swoje nieudane fragmenty film braci Russo posiada także, a arcydzieło takich mieć nie powinno. Mimo to, to całe pozbawienie granic okazało się czymś bezwstydnie przyjemnym, wyzwalającym w człowieku niesamowite pokłady samozadowolenia z tego, że ciągle jeszcze czyta się te komiksy o superbohaterach. I tak przy okazji, Avengersi potrafią o wiele barwniej, i co najważniejsze, naturalniej nawiązać do kochanych lat 80. niż wszyscy playerzy razem wzięci.