Ur. 1974 w Warszawie, absolwent UJ w Krakowie, duchem z Brzegu, pracuje we Wrocławiu, mieszka w Kiełczowie k. Wrocławia. Wydał rozmaite zbiory wierszy, pisze kilka powieści naraz oraz jedną, tę samą, wiecznie nieskończoną krytyczno literacką powieść drogi o poezji polskiej. Były redaktor naczelny eks-pisma literackiego „Red.”. Prowadzi bloga http://jurodiwy-pietruch.blog.pl
Wiersze pochodzą z tomiku: „Dzienniki Zenona Kałuży”
Żeby starsi pomagali młodszym
Mówisz, że facet nigdy nie zrozumie, że tamta dziewczyna
nie żyje i że to straszne, że faceci nie rozumieją, kto wie,
może nawet zazdroszczą, bo sami by chcieli. A ja ci mówię,
wagonem zakołysało i pociąg stanął trzy kilometry przed stacją.
Mówią, że nie było co zbierać. Głowa osobno, nogi osobno.
Mówią pijak, a nie żaden tam samobójca. Zwykły żul, ciul,
chuj pijany i tyle, do rzeki by skoczył, szmata jebana. Już lepiej
jak ta dziewczyna, niechby się powiesił na uboczu. Mówię Pani,
żulerka, margines i patologia za przeproszeniem. Czekaliśmy
na prokuratora. Nie zjawiał się, trudno dojechać. Minęły dwa
pospieszne, osobowy zatrzymał się bok w bok. Mundury, burty
pociągów, chrzęst kruszywa, czerwień w trawie. Jedziemy na
wschód, do pracy. Umundurowani funkcjonariusze pomagali
starszym przesiadać się do właściwych wagonów.
Po obu stronach torów druty.
Odległe populacje
Widzę was, roczniki osiemdziesiąte, jak wyrabiacie sobie
paszporty. Ufniejsi niż moi rówieśnicy, którzy nie byli
podmiotem. Byli dziećmi, które wyjeżdżały z rodzicami
na wakacje (tak się mówiło) i nie wracali. Pół podwórka,
trochę podstawówki. Tak się znikało. Wy, moje dumne
osiemdziesiąte, młodsi bracia i siostry już wybieracie,
nawet jeżeli głosicie, że „no future”. Piękne są wasze twarze
i mądre oczy chociaż wiem, że wracać będą częściej chłopcy.
Dziewczyny nie tak. Ich jasny genotyp zasili odległe populacje.
Power point
Byłem przejęty faktem, że tam, gdzie w Toruniu majaczył
Herbert, obecnie jest damski sanitariat. Nasza norma. Tam,
gdzie był kirkut, jest hipermarket, a tam, gdzie była reduta,
jest śmietnik. Ot zmienność lata, stałość lodu. Pytałeś o punkt
przyłożenia siły, o power point – powiem ci. Tam, gdzie rośnie
szczaw przy torach, rumianek na nasypie i mineralizuje się niebo.
Mógłbym tam leżeć i spokojnie patrzyć na slajdy, ich opisy,
śmiać się z tego co świat potrafi upchnąć
w równoważniku zdania. Wierzyć,
że reszta nie istnieje.
Pekin i chart, reminiscencje tego wyjątkowego wydarzenia
Wczoraj zobaczyłem zegarek odliczający czas do igrzysk
i pomyślałem, że nie zniosę tego na trzeźwo. Jadą,
jadą wozy tańczyć na balu u królu, a wszyscy biją
brawo, brawo pałkami po łbach, kolbami w plecy.
Nie za bardzo jeszcze umiem powiedzieć, co mamy
naprzeciw. Na razie się podpisujemy petycje i listy.
Ale to nie hart, to chart. Zwykłe psisko, które umie
napinać mięśnie, gdy usłyszy komendę, Jeszcze biegać,
szczekać, merdać ogonem. Chart ducha
maskotką tej olimpiady.
Edelman odchodzi
Popatrz jaki piękny ten kirkut, jaka ładna tablica
i ta rekonstrukcja w Będzinie, ku nauce dzieci.
Niech się dzieci uczą tam byli nasi a tam oni
kto ich zna a kto ich broni. Co za łzawa, kurwa,
historia. Pomyśl tylko, sześć milionów żywych
słów zamiast ludzi.
Gas und heizung
Moi przodkowie próbowali przetrwać.
Czasem ginęli. Nie należeli do rasy panów,
musieli ginąć. Podobno ktoś po wojnie wybijał
zęby na Mokotowie, ale to nic pewnego. Pewne
że zadane przez niego rany w prywatnym mieszkaniu
ciągniemy jak ciemny głaz narzutowy. Ale większość
rzeczy jest jasna. Jasny jest dzień, gdy w Tiergarten
ustępuję miejsca starszej Pani. Ledwo się porusza
na balkoniku z kółkami w alejce parkowej. Trawa
zadeptana, a ziemia pod jej nogami jałowa. Znam
kilka miejsc, gdzie do dzisiaj dobrze rośnie. Bo życie
musi być górą. Kim byłaś, babciu? - myślę i czuję się
nieswojo, gdy mija mnie niemiecka ciężarówka
z reklamą: gas und heizung
Wiem co mówię, nie wiem co piszę
duszę się od kurzu i licznych alergenów ale
berotec działa, potem klekot. Ręka pomału,
bardzo pomału wraca do sprawności. Ale to
nic przy tym, co się człowiek popatrzy na sali
rehabilitacji. Tak to leci, żadnych wierszy. Oddech
jest wszystkim. Kiedy pyta się młoda co z tą Polską,
że ona jakoś jej nie kocha a mówią, że Ojczyznę kochać
trzeba i szanować mówię, że najważniejszy jest oddech.
Kiedy oddychasz – nie czujesz radości, chyba, że ktoś
postanowi cię udusić. Jak rzadko kiedy wiem co mówię
nie wiem co piszę.
Sen 13510a albo o tych, którzy zawsze się znajdą
Wracamy z imprezy, jest jesień, może początek zimy,
śniegu nie ma, ale jest szelest jesiennych liści, mokre
ulice po deszczu. Konrad Góra śmiejąc się mówi:
Nie pierdol rzucimy orła i reszkę i ci wyjdzie
co masz w życiu robić i wyciąga garść monet
i chce rzucić a ja na to: ej, kurwa, zaczekaj,
nie rzucaj, tu jest kupa kasy a nie ustaliliśmy
która reszka, który orzełek, i co to znaczy.
Zawahał, poleciało kilka piątek na ulicę,
ale nawet nie spojrzał za nimi. nie martw się,
powiedział - znajdą się tacy, co pozbierają.
Poetycka refleksja przy wyrębie lasu Amazonii albo myśl wszeteczna nabyta na skupie makulatury przy ulicy Grobla nad stosem pogrzebowym po księgozbiorze pewnego bibliofila zmarłego w powiatowym mieście bezpotomnie.
Literatura na świecie
śmietnik w Polsce
Miary
Tym razem miało być o miarach obiektywnych w poezji.
Zamiast tego obrazki marności. Upadłe kioski, smętne
akwaria, w których odbija się stan życia w mieście.
Można byłoby wreszcie nadać temu miastu imię. Dosyć
uprzejmości i anonimowości. Krzysiek z Kluczborka,
ten od więźniów, miał nazwisko. Urbański. Chociaż
nikt nie przeczyta jego wierszy, bo nie publikował.
Tylko czytał czasem z zeszytów w kratkę za kratkami.
Na głos. Własny głos.
(STOWARZYSZENIE ŻYWYCH POETÓW - Opowiadania młodzieżowe – fragment)
„Przynajmniej próbowałem”
R.P. McMurphy w „Locie nad kukułczym gniazdem”
1.
MIASTECZKO ZAMIAST MANIFESTU
Jest niedzielne, chłodne popołudnie; w małym miasteczku rytuał przechadzek, pokazy: panienki prężą pęciny, faceci połyskują atrybutami. Zaczynam od mało znaczącej dygresji, czując się do takiej dezynwoltury uprawnionym przez „moich poetów urodzonych po roku 60-tym”, zatrzaśniętych w różowej okładce antologii na półce. Okładce będącej próbą jak się wydaje spójnego przedstawienia pewnej panoramy nieoznaczoności, wieloimiennej prywatności, tchnącej niestety tu i ówdzie wieloimienną prywatną pustką, coś, co miało chyba być poetycką epifanią, a tchnie z tego epifenomenalizmem. I czuję się uprawniony do wtrąceń nie na temat, pisząc o próbie echolaliów, zbieraniu odprysków w jeden obraz. Zanim zacznie się poszukiwać pokoleniowej esencji, trzeba objąć to, co jest. A to właśnie wydaje mi się jednym z drobiazgów, jakie powinna przyswoić sobie literatura obrażona na barbarzyńców - że pozornie przypadkowe wtrącenia, dygresje nieukładne mogą być znaczące. A zatem minąłem tego faceta, i chociaż powinienem, to nie ukłoniłem mu się, i odczuwam z tego powodu przyjemność niemal perwersyjną, jakby od nie uznawania cudzej wielkości - miało mi przybyć dumy i odwagi. To oczywista bzdura, z racjonalnego punktu widzenia, ale przecież w tamtej chwili to miało jakieś znaczenie, refleksja przybywa zawsze spóźniona. Tymczasem został ogłoszony konkurs na zestaw wierszy i esej o poezji autorów urodzonych w latach 70-tych. Czyżby, więc trwać miało poszukiwanie porządku w literaturze na podstawie metryk? Nadal? Właśnie teraz, gdy arcyciekawe rzeczy zaczynają się dziać z pokoleniem byłych trzydziestoparolatków, wkraczających w tak istotny z punktu widzenia psychologii kryzys połowy życia? Skłonność do porządkowania nieoznaczoności jest skądinąd zrozumiała, ważne tylko by dać sobie odpowiednie narzędzia do tego. Jestem za wstrzymaniem wszelkich klasyfikacji, bo to czas echa. Owszem słyszało się o tym i owym, to i tamto nazwisko gdzieś błysnęło u tego czy tamtego - a to w szkicu krytycznym, a to w dedykacji wiersza, a to nawet w wierszu samym - a dostępności nijakiej. Tymczasem miasteczko za oknem trzęsie się z zimna. Na terenie byłych radzieckich, a wcześniej pruskich, koszar po drugiej stronie ulicy, miejscowi proletariusze zbierają już złom na zimę, dokonując w czynie społecznym rozbiórki starych garaży. W parku otaczającym zgodnie z linią dawnych fortyfikacji tak zwane centrum - ostatnie obrady miejscowego ptactwa przed odlotem. W zamku na wysokim brzegu sarkofagi Piastów ustawiono na wyższych piętrach, bo podziemia po powodzi sprzed kilku lat wciąż podchodzą wilgocią w rytm kaprysów Odry. Jeżeli w miasteczku jest jakiś charakterystyczny punkt, odróżniający go od setek innych większych i mniejszych dolnośląskich miasteczek, to jest właśnie zamek . Wszystko dzieje się w jego cieniu. Nawet „Europa” w podniszczonej skórzanej cyklistówce, toczący się codziennie w stronę skupu makulatury, mijający dworzec PKS - który zbudowano wokół starego drzewa, po to tylko, żeby je ocalić – nawet on dostaje tajemniczy zastrzyk energii, sprężystości w ruchach. Może to złudzenie, nieświadome pragnienie, by z tego pejzażu wydestylować coś więcej, bo przecież gorzki afekt (tutaj parafraza z Nowaka Tadeusza, że oto stoją gorzkie miasteczka, bo gorzka jest ziemia) towarzyszy wszystkim, którzy zamieszkują mieścinę, która jest jak już nie wyrok, ale na pewno nie wolny wybór. Tak, to jest ważne. Wydaje mi się, że bez opisania okoliczności przyrody, opowieść o grupie, nazwanej dwadzieścia lat temu - wiem, bardzo pretensjonalnie - „Stowarzyszeniem Żywych Poetów” - nie ma większego sensu. Ten mało kunsztowny i typowy sztafaż jest nieodłączną częścią tej opowieści, którą mógłbym, chociaż nie chcę, opowiedzieć do końca. Może nawet boję się jej opowiadania, bo zachodzi obawa, że jeżeli dzieje się tak, że trzeba już wspominać, to czas końca jest bliski. Nie jestem również pewien, czy kombatanckie rozważania mogą być dla kogoś interesujące. Grupa się liczy i jest ważna o tyle o ile w jej obrębie pojawiają się ciekawe projekty. To z czego to się robi, jest kwestia drugorzędną dla odbiorcy. Bo trzeba wierzyć; użytecznie jest ufać; zbawiennie jest przyjmować – że literatura i cała jej otoczka, służy jakiemuś odbiorcy a nie samej sobie i tak zwanemu środowisku. Podobne historie w Polsce po 1989 roku można liczyć zapewne w setki. Jeżeli tę naszą coś różni od pozostałych, to tylko czas trwania i ilość osób z nią związanych. Takie wiejsko-miejskie grupy harcersko-literackie tworzą się i rozpadają bez przerwy, ta jedna istniała i zachowała jakiś tam dynamizm od z ponad piętnastu lat. Chociaż ostrożnie z tym dynamizmem, wiadomo, każda pliszka swój ogonek chwali, ale... Wystarczy wspomnieć dorobek zapomnianego już chyba przez ogół, nawet przez bliskich sąsiadów, Klubu Literackiego „Wogezy”. Ile to? Czterdzieści książeczek, czterdzieści osiem. Nie spamiętam. Z podkreślaniem zdolności do przetrwania też trzeba być wstrzemięźliwym, bo wspomnijmy kilka lat temu anonsowaną serię wydawniczą chrzanowskiej grupy „Narka Noego”, wydanej z okazji 15-lecia działalności. Pomimo tego dawnego zgiełku czuć pustką, gdy się rozejrzeć wokół, nie dlatego, że nic się nie dzieje, tylko dlatego, że starzy przyjaciele, z którymi się kiedyś zaczynało – rozeszli się do domów i zawodów. I trudno się temu dziwić, tutaj tak już jest, na tak zwanej prowincji. Nawet studentka pierwszego roku polonistyki nie zipnie z sentymentem za partyzantami literatury co ustali w biegu i nigdy nie dostali NIKE. NIKE w tym kontekście brzmi jak orgazm albo okres, wybierz sobie czytelniku co bardziej pasuje do opisu sytuacji.
Można chyba sobie darować odtwarzanie chronologii, dopisywanie kolejnych fiszek-kalendariów, wyliczanek nazwisk byłych, obecnych i satelitarnych członków. Zajęłoby to wiele stron, a tyle lat to – jak można się domyślić - kopalnia anegdot, to nieodkryte biografie kilkudziesięciu osób, które przez pewien czas pozostawały w bliskiej relacji z grupą, którą w dalszej części mojego zeznania, będę nazywał po prostu – Stowarzyszeniem. Czuję się w obowiązku wyjaśnić istotne, chociaż pozaliterackie przyczyny, dla których nie powstał żaden manifest, deklaracja czy inne zawołanie programowe. Przyczyny dla których pisanie pozostało sprawą bardzo indywidualną, osobistą, nie stanowiąc warunku koniecznego przynależności do siatki osobistych, organicznych powiązań; przyczyn, dla których zapewne nie wyrosną z tego podglebia jakieś zjawiskowe postaci luminarzy życia literackiego (chociaż kto wie, chciałoby się). W takim miejscu – manifestem jest to, że się w ogóle coś takiego jak Stowarzyszenie powołuje, że się trwa. Manifestem jest niekonieczne istnienie. I proszę mi wierzyć nie jest manifestem prostym, łatwym, przychodzącym z braku innych idei. Wszelkie zaklęcia teoretyczne zabiłyby to, co jest najżywsze. Nadbudowana literacka tylko towarzyszy pokrewieństwu wrażliwości, zabliźnionemu zdumieniu nad światem, czasem jest wstępem do przyjaźni. Swoiście rozumiana „literackość” grupy nie jest samoistnym celem bycia, ale sposobem na to bycie, bycie z sensem, który nosi w sobie inny człowiek. Ludziom i w ludzi trzeba wierzyć, zdaje się podpowiadać miasteczko za oknem, gdy to piszę. Ludziom, w ludzi i jeszcze w to, że jesteśmy zdolni do rozmowy. Że moja-twoja historia znaczy, chociażby dlatego, że zostaje opowiedziana i wysłuchana. Bez tej świadomości – nie dałoby się chyba wytrzymać ani tutaj, ani nigdzie indziej, tylko tutaj mniej jest rzeczy, które mogłyby tę oczywistą prawdę zagłuszyć.
Z pozoru Stowarzyszenie rodziło się z boku nurtów, na mieliźnie, odsypisku, ale nie był i nie jest to zamulony staw przydrożny. Żadnych manifestów, jako się rzekło, ale może kilka skromnych odkryć, czy chociażby potwierdzeń, replikacji, pierwszych kroków, spotkań - które być może zapamiętają autorzy, gdy już nie będą musieli się bić o swoje miejsce w szeregu. Bo przecież jednym z pierwszych arkuszy autorskich w art.-zinie „Kopara” miał Wojtek Kloska; bo przecież zanim proza Kornela Ciecierskiego ukazała się jako zwarta pozycja książkowa, nominowana przez kogoś do „Paszportu Polityki” – ukazywała się we fragmentach w „Koparze”; tamże na rok przed drukiem u „Prószyńskiego” fragmenty autobiograficznej prozy Jarosława Zaleskiego „Żule w Nowym Breslau”. I krzepi jak cukier w kostkach fakt, że malutkimi kroczkami, bez większych środków finansowych, głównie przemyślnością, kombinatoryką, dobra wolą – ten mikro-instytut literatury naiwnej i stosowanej ciągle nadąża, nie stoi w miejscu. Bo ciągle czegoś się od nas chce, i ktoś do nas chce. Bo przecież co roku, po skończonych spotkaniach literackich „Saturator”, mówimy sobie, nie, stanowczo dosyć, pora się zabrać za coś poważniejszego. Zacząć grać w tenisa, jeździć na rowerze, sprzedawać atlasy samochodowe, handlować papierem toaletowym. A jednak ledwo się toczy dalej i dalej podajemy nielicznym tę archaiczną wodę z bąbelkami, które tak łatwo uderzają do głowy. I tak to jest. Nie wiedzieć kiedy - jak precyzyjnie określa umowa nieodpłatnego użyczenia – „5 metrów kw. hallu galerii sztuki współczesnej w ratuszu, pomiędzy ściana nośną od strony dziedzińca a końcem schodów prowadzących do biura galerii” – stało się ważnym miejscem spotkań, siedzibą instytucji, której trwały majątek mieści jeden regał z książkami z demobilu i szafa z sekretarzykiem. Struktury ważnej dla jakiejś części światka literackiego. Chyba nie tylko lokalnego, powiatowego. Ale to zobaczymy wszyscy, gdy to wszystko, całe to Stowarzyszenie harcersko- literackie, partyzanctwo poetyckie, albo mafia - jak mawiają dobrze poinformowani w mieście – przestanie się kręcić i przejdzie do historii i tego, co ona naprawdę oznacza – zapomnienia. Bo nie ma wątpliwości, że kiedyś taki czas nastąpi.
Więc tak, to wszystko kiedyś wróci do normy, podpowiada miasteczko za oknem, które wiele już widziało i wie lepiej ode mnie. Ono też, zasmęcone październikiem, zdaje się być najlepszym manifestem a zarazem metaforą, wskazującą poetom i literatom miejsce w szeregu. Nie wierzcie telewizji, radio, spędom piwnym lub szkolnym („Pani powiedziała , że jak zadamy panu pytania to dostaniemy piątki...”). Zajrzyjcie do takiego miasteczka i wszystkie proporcje się wyprostują, ustalą, wyklarują. Zobaczycie może wtedy Józka co ma kiosk przy dworcu, który przeczytał, jak sam mi mówił, tomik tego całego Zacharewicza, od deski do deski („Europa” pewnie wtedy już przeliczał czy starczy na wino i nową, skórzaną cyklistówkę z tych kartonów co je dzisiaj przywiózł). Zobaczycie jak Pan Janek, co go Rych Słoneczny trzy razy wyprowadzał z imprezy i grzecznie tłumaczył, że nietrzeźwym wstęp niewskazany, wraca, siada w pierwszym rzędzie i na koniec czytania wierszy powie: „o k...k...kurwa ale p..p..piękne”. I cholera wie, może tak warto. Tutaj właśnie istnieć przez chwilę, przez czas, jaki potrzebny jest przechodniowi przebyć drogę od chrzcielnicy w gotyckim kościele św. Mikołaja do alejki wysypanej żwirem wśród bukszpanu i jałowca na przedmieściach? Tym kilku ludziom na miejscu opowiedzieć historię życia. Jeżeli ktoś usłyszy ją na zewnątrz powiatu, świetnie, znakomicie – ale wtapiać się najlepiej jak się potrafi w tę liryczną panoramę dzierganą na płóciennej surówce, a równocześnie rwać ja od spodu i wychodzić w otwarte pola, tam, zaraz za rogatkami, szukać głodu w bruzdach, płoszyć gawrony kradnące nasienie, nie odpowiadać zbyt łatwo na zadane życie. Być od tego wszystkiego trochę lepszym człowiekiem. A że akurat przez wiersze? Ktoś tak sprawił, że jednak nie jako koło filatelistów, nie hodowcy kanarków, ani zbieracze złomu – chociaż wymienionym nic z ludzkiej godności i heroizmu nie odbiera to przypadkowe zestawienie, a tym o których miał być ten tekst, nic nie dodaje fakt, że zamiast zbierać stare pocztówki – piszą, pisali i może jeszcze o nich ktoś usłyszy. Nie o to chodzi. Tak naprawdę, to my już idziemy, już nie przeszkadzamy, w zasadzie, to my w zupełnie innej sprawie.
Karol podniósł wzrok znad przekrzywionego ekranu laptopa. Wszystko kłamstwo, wszystko nie tak. Miało być, o czym innym. Chyba o Bogu, o miarach obiektywnych w poezji, o czymś ważnym, istotnym, nie cierpiącym ściemy. Wyszło jak zwykle – wprowadziło się z boku ileś napomknień, snów, przywidzeń. Za oknem wcale nie było miasteczka tylko plac przed wielkimi, smutnymi, jak niedokończony włoski lotniskowiec, magazynami przy nieczynnych torach kolejowych w Breslau. Zaczynała się wiosna, co w tej brunatnej okolicy na tyłach wielkiego domu towarowego pełnego wanien za tysiące złotych, w okolicy żywej i tchnącej optymizmem polskich małych i średnich przedsiębiorców – było z trudem zauważalne. Tutaj się narzekało na złe obroty, zapraszało się wzajem na kawy, ciasteczka w budach z rygipsu wbudowanych we wnętrza wielkich poniemieckich hangarów, kupowało się od siebie proszki do prania, żarówki, kable, książki, zeszyty, świeczki, nawet znicze na Święto Zmarłych. Tutaj nikt nie żył pełnią życia, mimo zajeżdżania do pracy modnym Crossoverem, mówiło się o tym, że się ledwie żyje i wiąże koniec z końcem, nie mówiąc o podwyżce dla pracowników. W zasadzie Karol był teraz złodziejem czasu, używając służbowego laptopa i czas pracy, kiedy nikt nie zaszczycał tlącej się światłem jarzeniówek jamy zwanej hurtownią „Kamelia” sprzedającej w hurcie, detalu wszystko od kremu na zmarszczki po ładowarki do telefonów komórkowych, w tym także, a może przede wszystkim wycofanych już dawno z użycia typów. To zapewniało w dniach i godzinach kiedy okoliczne przedsiębiorstwa nie pracowały – najazdy tchnących stęchlizną i naftaliną polskich emerytów, którzy znalazłszy raz w tej norze wszelkiego grochu z kapustą coś, czego nie mogli znaleźć gdzie indziej, ilekroć zachodziła potrzeba znalezienia nietypowego, często nieistniejącego już gadżetu – ubierali swoje najbardziej szykowne spodnie, marynarki sprzed 40 lat, bywało że i beżowy krawat i przyciemniane okulary w rogowej oprawie i ruszali. Ich nadejście zapowiadało skrzypnięcie drzwi, niewidocznych z miejsca gdzie siedział Karol, odgłos zapalczywie wycieranych butów o gumową wycieraczkę, co następowało nawet gdy było ciepło i nie padało. Oni wycierali te kopyta o wycieraczkę po prostu dlatego, że jest.