***
Wieczór przeklina te wszystkie opowieści, którymi ucho
kogoś chełpi się jak powietrzem nadmorskim pod okiem
turystów z południa. Wieczór, mój ziomal traktowany
z góry, bo po dniu każdy z kolegów-pór mi obojętny.
Koleżanek, widm nocy zaś nie chcę doglądać, kiedy
każda z innym opuszcza mnie cicho, tak bym nie słyszał.
Ale idę z wieczorem, bo jak pies mi posłuszny, otwiera
drzwi, puszki, oczy. Pyta: co chcesz, komu mogę oddać?
Licho się czuję odpowiedzieć szczerze więc po raz
kolejny rozkazuję: kupuj! On, mój ziomal, wieczór,
stadium wczesnego poranka prowadzi wzdłuż domków,
by w końcu odgryźć się. Jakby w tej jego ciemnej
coś zaświeciło. I oto budzę się sam, przeklinam te wszystkie
opowieści, którymi ucho chełpiłem jak powietrzem
stawowym pod okiem miejscowych z dzielnicy. Wieczór,
mój wróg traktowany z szacunkiem, bo po nocy każda
z koleżanek ofiarowana żoną.
***
Co bym nie pomyślał i tak przegram,
tak jak wrześniowe piosenki z 97’
kiedy moja pierwsza niedoszła dziewczyna
poszła na lody z Kacprem z 2A. Płakałem
wycierając swoje najlepsze kawałki
w poduszkę, którą osiem lat później
ćwiczyłem na siebie dorosłego. Ale
co bym nie pomyślał, wiedz, że odkładam
każdego dnia propozycję czegoś większego
niż lipcowa ballada z 18’. Jestem stary,
nie potnę się nożem, za bardzo cenię
ostrze słów, którymi mógłbym obdarować
niejeden profil zalogowanego zboczeńca.
Co bym pomyślał, gdybyś tak z trąbki
dmuchnęła pod nosem: oto jestem dla Ciebie
dziewczyną, która nie pójdzie na lody z Kacprem
(tinder #169)? Płakałbym wycierany
najlepszymi kawałkami twojego ciała.
Pamiętasz skąd wzięło się chlup?
Znowu wyjeżdżasz, z miejsca
tęsknię, wygrywam w karcie
przeglądarki: znajdź.
***
Bywa i tak, że mam w nosie wszystko
od kołyski aż po grób. Tropikalne lasy,
nowe gatunki żab, a na lepkich ściankach
wiszą odwrócone nietoperze. Nic nie poradzę
na przewiew lub mrozy kiedy sople chcą
oddychać, na gorąc gdy leci jak z górnika i gaśnie
światło. Bywa tak, że mam wszystko w nosie:
kosy, noże, teleskopy, zderzone hadrony, Ciebie,
miasto, wysypisko śmieci bez segregacji.
A kiedy leżę już spokojnie i nic nie widzę
zaczynam eksploatować bursztynowe komnaty.
***
Moje ciało składa się z ponad dwustu kości i kostek,
jednego penisa, pary oczu, nosa, bólu dupy.
Równoważy się w nim świat archeologiczny z całą
cyberprzestrzenią, w której posttrollowany odkopuje się.
Moje ciało biegnie, lecz nie nadąża za pierwszym lepszym
pociągiem, bowiem to nie to samo co wstręt do spóźnień.
Wątłe, podobno jako tako świeże unosi tony śmieci
wyrzuconych za siebie, ale znów pozbieranych.
Moje ciało, czterdzieści odkaszlanych związków,
tysiąc czterysta znajomych plemników na portalu,
siedemnaście tysięcy długów i trójka z przodu
na karku. Znoszę je jak kura jajo, przynoszę
na tacy Tobie, żeby dowiedzieć się, ile jeszcze
zderzeń z szybą przede mną. Tak przezroczyście
nie widziałem siebie nigdy wcześniej. A to dopiero
początek lustracji. Moje ciało, takie pyszne
mmm w hipermarkecie idzie na wyprzedaż.
Na zachodzie walczyłoby do końca.
Z Tobą, kurwo.
***
Czasami jest tak, że kogoś odrzucasz. Mówisz jej,
nie wyjdzie nam wieczór, dzień, kolejne weekendy.
A ona niewzruszona pisze: tęsknię. Mimo, że twój
telefon nie odbiera, twoje serce nie odczytuje smsów,
nie wibruje. Nie bawisz się, układasz puzzle wierząc
w tysiąc elementów z przekonaniem – a nuż z tego
wyjdzie. Ona przyjeżdża, czeka pod drzwiami, puka,
jestem. Nie otwieram, bo jakoś nie wyszła nam wczorajsza
jesień pośród ludzi. Byłaś jakby Cię nie było, siedziałaś
obok, jakbym zawsze miał być obok po prostu. A ja czasami
mam tak, że kogoś odrzucam. Mówię jej, nie wyszedł
nam ten dzień, weekend, zabraknie weekendu. Pisałaś:
tęsknię. Ja nie.
***
Aleksandrze Perzyńskiej
Rozsypaliśmy się jak proch z ciała Sylvii Plath. Miasto
to drobinki wielu ludzi z jednego zakątka tkanek mięsnych,
którymi karmią się Ci głodni naszej samsary. Szklani jednako
przed depilowaniem nóg, w bukiecie nieznajomych pomiędzy
jednym tramwajem, a drugim. Patrzący na siebie w odbiciu
Trudnych spraw w telewizorze, gdzieś między wschodem
a zachodem własnej potrzeby wyżalenia się komuś: dlaczego
zrobiono mi to? Jak proch z procy (nie groch z pizdy) o północy
strzela ślepakami. Rozsypujemy się mąką i męczą nas białe
ściany u lekarzy, nasze sny zimowe, po których przyjdą
pająki grizzly. Wielkie z brodą od śnionych sucharów:
zapłacimy za wszystko, co jeszcze nie zostało napisane.
Szklani jednako przed wyparciem dwóch prestiżowych
głów będziemy pachnieć korektorem. Patrzący na siebie
w minusowych okularach będziemy gdzieś między
stadionem tysiąclecia, a areną millennium. Jak o północy
strzał z pizdy (pocisk) rozsypiemy ten cały proch,
którym nas obdarowali. Z jednego zakątka tkanki
wytniemy mięso, zostawimy skórę i włosy.
Żeby został na języku ten brzydko pachnący
wiersz z piekarnika, wers termoobieg,
sen nie do wybudzenia.
***
Zwiedzamy się jak muzeum. Zwodzimy jak w dark roomie.
Ty męczysz moją klatę, ja twoje spocone od ścieżek nogi.
Nas nie boli to, że ohyda. Kręcisz włoski jakbyś język włoski
chciała umieć. Mnie twoje nogi zaprowadzają na świat
tamten i tamten gorszy, gdzie rabarbar nie jest czerwony.
Zwiedzamy się jak kolonoskopia. Śmiejesz się, że tego
nie wytrzymam. Być może. Ciebie przejść przez te rurki,
te krzyki, nieoczekiwane sploty drgawek, po których będzie
jesień, o nie! Nie przejdę. Bądź mi zatem Malty stolicą,
Vallettą, małą, z parkiem nieśmiałym, po którym przejdę
kulawy, bosy, niemrawy. Dlaczego wszystkie drogi nie miały
prowadzić do Ciebie? Może być tak, że właśnie tak. Nieoczekiwane,
spocone od ścieżek nóg, darkroomy i ohyda kręciły włoski,
być chciała zrozumieć. Mnie, rabarbar, kolonoskopię. Śmiejesz się,
tamten był gorszy, tamten ciekawszy. Zwódźmy się jak nas boli.
Ciebie te parki, a mnie samotne drgawki.