Zadręczona codziennością wracam do dawnych marzeń i widoków, które rozszerzają myśl i pozwalają patrzeć w górę. Zasłoniłam kiedyś twarz i odeszłam, ale nie znalazłam schronienia. Czas odwrócił moje kroki i kazał mi stanąć spokojnie i jeszcze raz popatrzeć na wszystko. Tym razem z wielką wnikliwością wpatruję się w szczegóły każdej najmniejszej czynności. W smaki i kolory. Używam zmysłów nie ciesząc się, albo ciesząc się tylko trochę i w zamyśleniu. Podkreślam każdą czynność i uczę się zwalniać swoje kroki aż do zatrzymania. Nie całkowitego, tylko do momentu stąpania tak powolnego, że świadomego innych poruszających się istot, cicho rosnących drzew i wolno przesuwających się chmur na niebie.
Nie po to, żeby zatrzymać bezwzględnie uciekające chwile, tylko po to, żeby być gotową na śmierć.
Z coraz mniejszym lękiem zauważam wielkie i małe rzeczy przemijające bardzo powoli. Nie smucę się wcale, bo zamilkłam i widzę wszystko bardzo dokładnie. Nie słucham nikogo. Obrazy, które mi się ukazują stały się niezwykle sielskie i nie szukam już wytchnienia w rozpaczy. Radosne zakończenie tego, co zawsze wydawało mi się tragiczne, czyli życia, jest dla mnie odkryciem, ale staram się nie być poniesiona przez szczęście. Z przyzwyczajenia zadowalam się zdziwieniem. Z przyzwyczajenia też nie umieszczam w swoim świecie ani nazw, ani ludzi i może jest to błędem. Właściwie nie sądzę, żeby istniały błędy, raczej zakola i drogi o różnym stopniu zagmatwania. Muzyka wyzwala i uwalnia mnie z resztek dawnego uwikłania. Widzę prostą drogę i nie ma już w niej smutku. Stąpam bardzo powoli, jak mnich idący w tłumie przechodniów stawiający stopy cicho, jedna za drugą w wielkim skupieniu. Stopy w szarych rytualnych skarpetach, bez butów. Inna twarz wpatrzona w żwirowy ogród, uczesany w równoległe linie wokół zielonych wysp też jest mi bliska, bo w starości niknie płeć i pojawia się prawdziwa wolność od strachu. Nie ma już nic do stracenia i dalekie obrazy z przeszłości objaśniają wszystko, nawet jeżeli nie istnieje nic do objaśnienia.
Wyszedłszy z domu nie chcę już nigdzie wracać. Chcę się zatrzymać w miejscu, gdzie domostwo splata się z gałęziami drzew jeszcze żywych, chociaż zanurzonych na zawsze w jesieni. Gdzie woda pluszcze, bardzo jednostajnie przepływając z jednego miejsca w drugie bez powrotu. Chcę zobaczyć niebo, które zatoczyło wielki krąg i osiadło na chwilę między konarami. Nie chcę już o niczym myśleć, bo dość zastało już pomyślane. Nie, żebym niedoceniała, lub odrzucała to, co wiąże się z myśleniem, ale wolność od podążania za umysłem wydaje mi się prawdziwym życiem wśród zieleni. Gdzie wszystko po prostu jest. Rozszerza się i ulega wiecznym przemianom niewymagającym żadnego komentarza, ani podkreślenia. Nie tęsknię już za niczym i nie czuję braku, mój świat staje się coraz bardziej pełny i jedyny. Z drugiej jednak strony widzę się coraz częściej w innym krajobrazie, nie muszę nawet zamykać oczu i nagle znajduję się na piaszczystej drodze wśród roślin i płynących cicho wysokich białych chmur. Wszelkie doznania, dźwięki i zapachy, przychodzą i zostają. Moje kroki niosą mnie przez miejsca najbardziej kiedyś upragnione, których obrazy męczyły mnie i napełniały płonnym pragnieniem podróży. Teraz oto są, pojawiają się na każde moje zawołanie z wszelkimi cudownymi doznaniami.
Poczucie wolności na zawsze połączone z samotnością z wyboru. Jakbym latała nad ludźmi i w ten sposób wymieniała myśli. Bezchmurne niebo zajmuje mnie tak bardzo, że na nic nie mam już czasu. To, co tam znajduję jest wszystkim dobrze znane, dlatego również bardzo mi bliskie. Oczywiste i bez skazy. Nie wiążę się z niczym, jak wiatr uciekam. Ciekawość została zminimalizowana. Chcę wiedzieć najmniej.
Podwójność moich odczuć, dotyczących tych samych rzeczy w różnym czasie, mnie samą zadziwia. Raz jestem przestraszona, żeby za chwilę być wręcz nieustraszona i odległa. Małe rzeczy mnie płoszą i oddalają od widoku całości. Nagle pojawia się we mnie tak wiele pokracznego i groteskowego lęku, że nie mogę normalnie oddychać i w panice wykonuję dziwne czynności, które same w sobie budzą niechęć i gdzieś podskórnie zaczynam czuć pogardę dla własnej słabości. Już jestem pogodzona z czasem i końcem, niestety w najmniej przewidywanym przeze mnie momencie, napada mnie małostkowy lęk i rozpadają się misternie zbudowane fortece spokoju. Już jestem ocalona i poza wszelkimi zakrętami uczuć, ale nie, te najniższe uczucia dopadają mnie bez uprzedzenia i są zawsze górą, przynajmniej z początku, kiedy jeszcze nie wracają wspomnienia racjonalnych i dobrze wyważonych stwierdzeń. Dobrze ugruntowanych rozważań. Czy ma to związek z pogodą? Czy ma to związek z krążeniem płynów, wód w przestworzach? Wód, ognia, powietrza i eteru. No i ziemi. Ziemie też przecież wirują w bezkresnych dalach wszechświata. Zapewne wszystko ma na mnie wpływ. Ja widzę tylko maleńki wycinek wszystkiego, który jest dla mnie pewnego rodzaju całością i ostatecznym, dostępnym mi światem.