Dziwadło
Pod tobą tańczą kredensowe dziwadła
Kurzołapy z nich i brzęczydła
Dlatego od kanapowych wygód
Schodzisz na krawędzie papierowych ran
By wysłuchać trzepakowych lamentów
I wprowadzić sobie w krwiobieg
Pisk rdzawych huśtawek
Przejętych każdym promieniem słońca tak bardzo
Że można im zabrać ich regularny rytm
Wgryźć się żwirem w nadgarstki
I wysysać małe dramaty z żółtych wydm
Wklejonych przez przypadek w sam środek
Szarych widokówek
Na ostatnim piętrze było już przemienienie
A strychowe widziadła łopotem bieliźnianym
Opowiedziały o jego konsekwencjach widokiem
Na pchli targ i złodziejskie zaułki
Ucieczki do ściśniętych ust teraz dopiero kładziesz
Na progu
Pod stołem
W zakazanej spiżarce
Nad tobą pęka podwórkowa stal
I idziesz między kubły blaszane
Po likier z niej
Po ciepły kubrak
Po prośby i wyrzuty
Nim zostawi w tobie klasztorny dzwon
Taki gniew że aż echo
Ryje w murach mapy do wodnych kręgów
Pójdziesz między strugi listopada
Po spokój z nich
Po najlepsze kryjówki
Nim zostawi w tobie klasztorny dzwon
Taki gniew że aż wstyd nie przelać własnej krwi
Może jeszcze zdążysz podłogę nauczyć lekkiego kroku
Może wtedy choć raz dla ciebie ogłuchnie cała noc
By drgały bezgłośnie kredensowe dziwadła
A następny dzień obudził się ślepy
List (znaleziony w butelce po wodzie święconej)
Posłuchaj mnie chłopcze o skórze i włosach
Bielszych niż palce szkolnej kredy
Posłuchaj mnie zanim spomiędzy wazonów
Świeżo ściętych goździków i róż
Wyciągniesz swój szczerbaty uśmiech
Zanim lukrowane węże i animowane baśnie
Udekorują freskiem sklepienie twych powiek
Posłuchaj mnie i przyłóż policzek
Do sztucznej sierści niedźwiedzia oraz psa
Dotknij przez szybę zimy
Przygotuj się na szpikulec lęku
Chłopcze cienki jak gałązki młodych czereśni
Przezroczysty jak górski potok
Przygotuj się na gorączkowe Ojcze Nasz
Rzucane na pożarcie ze środka pokoju
Wprost pod nogi rogatych widm
Cmokających łakomie zza firanek
I spod łóżka
Przygotuj się bo chcę ci powiedzieć
Że to wszystko prawda
Że nigdy nie spałeś
I nigdy nie śniłeś
Że nigdy nie miałeś żadnych złamań i zwichnięć
Bo chodzono z tobą tylko we mgle
A w niej umiałeś doskonale nie istnieć
Posłuchaj mnie chłopcze wyrwany z pruskiego błękitu
Rzucony w orzechowej łupince na grzbiet połamanej fali
Posłuchaj mnie bo chcę ci powiedzieć byś napchał do kieszeni
Jak najwięcej małych kamyków
Kasztanów i żołędzi
Porwanych sznurowadeł
Byś znalazł króliczą norę
Byś wymordował jej mieszkańców
Chłopcze niespokojny jak płomień znicza
Wykop tunele i tajemne przejścia
Jesteś teraz na wojnie – uderzaj bez litości
Spiesz się bo słońce ma nową obręcz
A lament jest już wtulony w skrzydła bełkotu
[o cichej chorobie]
o cichej chorobie wyschnięta radość krzewu
wspomina że jak przez zadymione szkło
szło oko po żółknącym białku
i że widziały to niewzruszone
przydrożne kapliczki
ale jak zawsze wolały przemilczeć
obraz malowany porannym niepokojem
a tuż przed twarzą horyzontu czerwienią się
całe godziny puchnące od zawstydzeń
drżeń kanonady opowiedzą o historii
tych wszystkich imion co tak żują
trawy tak obojętnie na pamięci łąkach
dopiero co lekarstwem smarowane wnętrze
wygląda tak że odchylić głowę
może przechodzień by chichotem
rozedrzeć godność całego dnia
aż po zmierzch
obcy kamień po wyszczerbione brzegi
wypełni puchar sinych ust
do widzenia – szeptem bez czapki
w wypastowanych butach
rzuci jak klątwę
prosto do gardła kilku kobiet i mężczyzn
jednemu dziecku
jakiemuś psu
okrągłe wyrazy na palcu serdecznym
po godzinie lub dwóch powracają ze spaceru
pogrąży je w zamyśleniu parę drzew
z drugiej strony ulicy
wilgoć prześcieradła będzie jak skarga
pozostanie na zawsze bez odpowiedzi
wilgoć prześcieradła będzie jak trucizna
dawkowana przez miesiące
miękko zabije
nawet z uśmiechem
[Nie przełknie na powrót]
Nie przełknie na powrót tych lat jego krtań
Zwężona przez fałszywe dni
Wilgocią mży na skraju miast
Nigdy nie odwiedzonych
Od piersi oderwany lęk lepko sobie śni
O małej wyspie na której drży
Cały świat w pudełku po zapałkach
Nigdy jeszcze nie władał ogniem
Zbyt późno zobaczył jak pięknie płonie
Ma na ramionach cały wiek
Zbiegów ze spalonych ziem
W sękatym uścisku starych drzew
Sam się staje taką baśnią
Nigdy nie zrozumianą
Deszczem myśli jego syn
O słowach na przekór
Zdaniach pod wiatr
Ciężki jest oddech
Na powiekach leży złoto
Świat pachnie mgłą
Błyska przez chwilę gwiazda
Czasu czerń mądrze rozchyla usta
Nie przychodzi koniec
A wołało już słońce
[coś o powrotach]
coś o przestraszonych powrotach w bełkocie i sińcach
pisały na ścianach strychu lodowate godziny
w trzasku podłogi chowając błagania o strzępy letniej suszy
włożone między kartki książek niesione na połamanych
drzwiach nieba koniecznie niepamiętane
leszczyna i dzikie wino
dębowy szum
plac zabaw
coś o prochu coś o skale mamrotały spękane usta
przeplatając warkocze bluszczem skrapiając je rosą
odchodząc od zmysłów wpijały się niestrudzenie
w nawoływania żurawi szukając ich szpiku czerniły
jezioro swoim pragnieniem bezwietrznego dnia
paprocie i jagody
zarośnięte ścieżki
kolce jeżyn
coś o znikaniu w żytnim rozkołysaniu wystukały
niecierpliwe palce wprost w blat stołu na którym
sylwetki dzikich koni niepewną kreską szkicowała
dłoń twarda jak ramiona imadła łamiąc co chwilę
ołówek upuszczała go niezdarnie
mokradła i trzcina
nocne ptactwo
nów
Zanikanie
Z całych godzin wyciśnie się brak jakichkolwiek korzyści
Zwyczajnym trzaskiem drzwi podbiciem karty szybkim logowaniem
Wagon słów jest pusty lub wyładowany po same brzegi rzeźnym bydłem
A każdy gest nosi w sobie napęczniały pęcherz powietrza i strzela nim głośno
Tak bardzo pod prześwitem nieba boleśnie wije się dzień
Upadł dawno temu na twarz i teraz w głębi ziemi szuka larw
Ich tunele to schrony dla każdej myśli o ucieczce i o miłości
Biegną tak płytko że niszczy je deszcz przepowiadany za każdym razem
Przez ślepców o zmierzchu skaczących ze skał wierzących w puszystość krzewów i traw
Na ich włosach posrebrzyły się nagle ostatnim przebłyskiem swej świetności
Wieże z klocków lego tak tuż przed zburzeniem przez pierwsze samochody na baterie
W trwale opuszczonych pokojach Winnetou z rozkazu Karola Maya jest już chrześcijaninem
A ja pod czujnym okiem czarnej madonny napełniam brzuch święconą wodą
Dekady potrwa mrugnięcie powiek i za szybko wytryśnie niebieska plątanina nici
Tuż pod pergaminem skóry zrobi się z niej pomnik dla niewyraźnych zdjęć
Z przyspieszonym oddechem bezradnie stających na skraju świadomego
Dotykania znajomych postaci czekających aż przyjdzie ich kolej
Na wymazanie im ust na wycięcie oczu i ostatecznie całej twarzy