zaskórniak
dziś podskórnym psem jestem wyję uparcie
w żył bieli gdy węsząc między nerwami
łapię trop słodkich pól z pragnienia konam
bo deszcze są tylko kwaśne i koryta rzek
opustoszały nagle a szare ich brzuchy
z mułu oraz wodorostów szydzą i schną
dziś podskórnym psem jestem i jamę na kości
w ziemi mięsistej mam kopać gdy jeszcze w pysku
głód tkanek tak pali że grzbiet gnę w półksiężyc
i szepcze do mnie tylko kij co oko puszcza z sęka
i tonie w wilgotnej sierści
i wznosi się w rozedrganiu by rysować siebie
na ciała nieboskłonie
dziś podskórnym psem jestem do cna wyszczekanym
po podwórzach potylicy i płatu czołowego
biegam nerwowo i nasłuchuję kroków tętna
a szum płuc sunie po ulicach
ramion
przedramion
przegubów
nie zostawia mi miejsca ale pozwala
doszczętnie zachłysnąć się sobą
dziś jeszcze podskórnym psem jestem
parę chwil i będzie jutro
wyleżane w zwiniętym kłębku jelit
przetrawione wstanie wreszcie
zajrzy w tęczówki by splunąć ze złością
bo nie będzie tam dla niego żadnych barw
bo nie będzie żadnych miejsc
do których zechce mnie posłać
[Dokąd szedłeś]
Dokąd szedłeś po lśniących łuskach bruku
Bezpiecznie w kokonie barowej gęstwiny
Zagarniając pod mostek zejścia do piwnic
Ucząc się żeglugi tunelami ulic
Dokąd tak szedłeś niemrawo i czysto
By zmylić pogoń zaropiałych oczu
By parkiem przetoczyć krzywiznę
Swoich pleców błyskających granitem
Już pachnących ziemią
Co znalazłeś na latarnianych drzewach
Pod kopułami pomarańczy z lubieżnym
Odbiciem neonów na wargach
Z ceglanym chłodem przylegającym do
Czoła jak lepki pot obłąkania
Co znalazłeś za witrynami sytymi światłem
Pękającymi ze zdumienia gdy paznokciem
Rzeźbiłeś na szybie szkice o prostym wstawaniu
Jak najwcześniej by przed wszystkimi zjadać
Nawoływania pierwszych autobusów
Rozbudzonych wróbli
Kroków na schodach
Kim zostałeś gdy pierścieniem łkań
Objęły twe gardło spóźnione pociągi
A barki ci okrył koc tkany z jazgotu zapowiedzi
I z echa podziemnych rozmów
Kim zostałeś gdy w asfaltową patelnię
Wbiłeś kolana ze zgrozą szukając rozsypanych
Owoców jałowca bo tylko z nimi mogłeś palić
Kadzidła i w spokoju wymieniać spojrzenia
Z dymnymi kształtami wszystkich twych braci
A zza zaciśniętych zębów ich cedzone słowa
Smakować jak winogrona
Wreszcie nie dławić się nimi
Kim zostałeś w pogubieniu ścieżek
Siadając na plątaninie korzeni i gryząc mech
Z pełnymi ustami śpiewając psalmy
Pytająco patrząc na kopyta saren
loch
od lochów twoich westchnień krótka droga
do krat którymi spięty mur wpuszczał białego karła
by po posadzce turlał okruchy czerstwego chleba
a w szczelinach ścian ożywiał zaschniętą ślinę i krew
poznamy się dziś po raz pierwszy przechodząc
z ust do ust po krawędziach zakrzepłych na mrozie pajęczyn
ucząc się skradania oraz mordu ze starych zeszytów
nadpalonych notatek
pożółkłych listów
oszroniony lęk macza sine palce w żółci nowego dnia
a my wywracając oczy wychodzimy z ciał
bo wieża drapie w niebo
wieża nie ma końca
służy tylko do umierania
dlatego może rozpuszczając w szklance wiatru
kilka zdrad i pouczeń pierwszy raz uda się
poszybować zewnętrznie by szachownicy pól
powiedzieć o chłodzie cegły
by nie poszła w las nauka
zaskoczyć całe miasto bosym powrotem
tak w największy upał kiedy będzie już lipiec
tak środkiem jezdni schodzić w dół
gdzie błyska perłą rzeka
zobaczymy się dziś po raz ostatni przechodząc
z rąk do rąk po świeżo malowanych pasach
zapominając o doskonałych receptach na wszystko
spuszczając wzrok
Ty jesteś w gorączce
Ty jesteś cała w gorączce
A ze swego śpiewu wyciągasz koralowe lśnienia
Równo układane tuż obok worków pełnych klipsów
Zakładane na nowenny i wieczyste adoracje
Ukrywane przed chwastami z twego łona
Cenniejsze niż życie którego już nie masz
Teraz jesteś cała w gorączce
I śledzisz żłobienia między płytkami deptaku
By trafiać do serca tego miasta bez przeszkód
Pytać obcych ludzi o swoją pamięć i troskliwie sprawdzać jej puls
Słuchać jak znika w słonecznym bełkocie podniesionym przed chwilą
Z blatu ciężkiej jutrzni przez starczy chrust własnych dłoni
Jesteś w gorączce zanurzona po brzegi
A zawiązane na supeł słowa wyrzucasz tuż przed myślami
Których szamotanina z rozdrobnioną namacalnością rzeczy
Buduje mur i chroni cię przed światem
Wygasza znane tobie litery oraz liczby
Codziennie maluje nową postać na tafli pękniętego lustra
Masz już dom swój w gorączce
A rozmyte widoki z najwyższego piętra
To tylko nieme punkty na gwiaździstej czerni
Spijanej z przedsionków latarnianych migotań
Uderzającej do głowy telewizyjnym otępieniem
Wyczekanej przez modlitwą zdarte kolana
Ty jesteś cała w gorączce
A twe tęczówki zatopione w chropowatej
Fakturze wersalki i foteli zbierają obfite żniwo
Ścinając ostatnie świadome drgania powietrza
Pieczesz z nich chleb i pachnie on wiśniową nalewką
Jego świeża skorupa zaraz złamie ci serce
Gniazdo
Ma w kościach kręte schody – kręgosłup kamienicy
Wbite w futro burego kota otwierają podwórze
Krzyki i zapachy torują drogę do gardzieli bram
Gdzie morska zieleń rozdaje mdłości
Gdzie mruczy ciężki zmierzch
A ołów stóp zgniata pierwszy krok
W korytarzach ma szeregi świętych obrazków
Z nich wyciąga blade palce i łowi kieliszki do wódki
Sadza rządkiem na łóżkach wszystkie dzieci
Grozi im szuraniem skórzanych kapci
Stukaniem laski wybija z głów
Kolory i śmiech
Próchno czarnego drewna czasem wyda jęk
W salonie od lat stoi z opadłym skrzydłem
Pod rzadkim dotykiem na żółtych zębach
Uderza w rozstrojoną strunę
Wstydzi się swojej mowy
Zamyka wieko
Tramwajowe tętno siada na szybach
By śpiewać w luźnym chórze drewnianych ram
By wtopione w zgrzytanie huśtawek
Doganiać rzadki błękit między kwadratem
Brunatnych dachówek i wracać do źródła
Powtarzać się
Maryja pilnuje stolika z lekami na ustach ma
Czerwoną szminkę spogląda na gniazdo
Błogosławi mu a królowa matka uczy swój rój
Jak wychodzić na świat i rozbijać każde uniesienie
Nim przeobrazi się skrzydłami znacząc wiatr
Nim będzie za późno na powroty
Siadanie na krzesłach rozmowy o papieżu
Wspomnienia męczenników
Królowa matka ze wzorów tapet
Z żeber luksusu centralnego ogrzewania
Z ciężkich kotar i brudu szyb
Z kuchennego widma sznura
Czule patrzy na gniazdo
Gnije razem z nim
Jest jej dobrze
Kamień
pod blaszanym dachem jest mchem porośnięty kamień
dla mnie niczym syn co go nauczę wszystkich upadków
wezwę do serca kładąc w kołysce na rozstajach dróg
ofiarnie nucąc pieśni o ogrodzie i wężach
by w potoku z gór gasić pragnienie
by mieć jeszcze siły na nowe rysy twarzy
rozpoznawać dobro ściskane ludzkimi dłońmi
badać jego granice i gnać za nie
nigdy nie umrzeć gdy na zgiętych plecach
południowe smagania ze świeżo przyciętych żywopłotów
wyciskają imiona matek i ojców nie wracających na noc
pod blaszanym dachem nigdy nie umierać
pod blaszanym dachem mchem tylko porastać
Świergot
Ze świergotem zapiętym pod szyję podejdźcie do mnie
Utoczyć kroplę świeżego szkarłatu
Zapodzianego w koronach przebłysków i gorąca
W zgłodniałych widokach odbitych na przystankach
Na moście i pod schodami
Podejdźcie ze wzrostem do podbrzuszy chmur
Z obręczą na czole szukając w mordowanych porankach
Kostnych odłamków polerowanych robactwem czarnoziemu
Wspominanych opowieścią przy krawędzi łóżka
Noszonych w portfelu zamiast zdjęć
Podejdźcie do mnie jak dygot roztrwonionej godziny
Z jabłkiem Adama odbitym w błysku jej kła
Ze wszystkimi wstydami przedwczesnej śmierci
Podejdźcie by tkać szyderczo zapominanie o źródłach
O palonych trawach i chorych drzewach
Podejdźcie już teraz na palcach moje słowa cierniowe
Wysiadywane w ulicznych gniazdach
Obwarowanych siecią spękanego chodnika
Przy tramwajowych torach
Na autobusowych pętlach
Podejdźcie do odsłoniętych wnętrzności
Schować się w ich cieple
Napełnić swoje brzuchy
Wykręcać prawdziwie ręce
Zrastać się i znikać w purpurze twarzy
Publikacja powstała w ramach "Miejsc wspólnych" – cyklu poświęconego poetom z regionu kujawsko-pomorskiego, na który przyznano autorce stypendium Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego.