barszcz dąbrowskiego
zjadłem dobrze i czuję, że nie mam już prawa pisać.
cukiernie jak kościoły, dzień niczego nie wnosi,
po prostu jest, niczym semafor, niczym sarna zombie.
niechże się poratuję zadumą nad tym, co słuszne.
dwieście pięćdziesiąt cztery metry w vikersund,
to jest słuszne. to jest słuszna miara, to jest osiem płetwali,
tych samych, których mordują dla gumowatego mięsa.
no tak, znów kończę tym samym.
a przecież zjadłem tak dobrze.
dalszy ciąg tego spustoszenia
każą ci grać i grasz, chociaż znasz wynik,
znasz ostatnią nutę, do której cię dokleją.
przez nanosekundę muskasz ustami ziemię,
a ona sprzedaje ci febrę. jaka kara.
ta ziemia jest niemożliwa, najpewniej jest nie ma.
w życiu bym nie powiedział, w śmierci mówię więcej.
dolina okołoczerwcowa
azot wbija się w tlen jak w waginę anioła,
a i tak nie ma chemii między mną a wszechświatem.
wyjechałbym, chociażby do manchesteru,
ale i tam jest niedziela, ślady po dzieciństwach
jak leje po bombie, sandaczowa rzeczywistość
przyjęta do wiadomości. chociaż daleki jestem
od energii wytrącającej się nieustannym drganiem,
to i tak to się podoba. to może się podobać.
super, tego wiesz? wiem. wiem to po sobie.
ave taxi
zrymowane przykazanie miłości
brzmi jak jakiś hip-hop dla zakonnic.
takie przemyślenie, którego zapisały się
tylko kontury prozodyczne, choć
przecież piłem mało, przeważnie z colą.
dostałem oddech i nie wiedziałem co z nim zrobić.
dostałem go tylko połowę. nie miałem czego włączyć
więc włączyłem merzbowa i wysłuchałem połowę.
kochać nie miałem czego, więc patrzyłem w lustro
i tylko połowę widziałem.
połowę.
batożąc gramatykę prawie na piątym biegu
[używamy there is/there are kiedy chcemy
wyrazić, że coś się gdzieś znajduje]
jesteś na autostradzie i nigdzie nie przystajesz
najwyżej zwalniasz przy delcie z kruszywa
tam skręcasz z Łodzi na Warszawę
i przez moment boisz się że przestałeś uciekać
[there is używamy w liczbie pojedynczej]
samotny hotel dość daleko od zjazdów
jedyny wolny pokój na pierwszym piętrze
miejsce w którym rozszerzają się źrenice
i przez szarość przebija się intensywność błękitu
[there are używamy w liczbie mnogiej]
obydwa księżyce przyciągają fale
i co ma pulsować, pulsować nie przestaje
na ten przykład trzciny na ciepłym kanale
mrówki przytulające ciała zwierząt z pewnością martwych.
mylisz się
mylisz się, mówisz to jest diagonalnie inne
diagonalnie, nie diametralnie, ale to nie
ma znaczenia, przytakuję, przyznaję tobie rację.
przyznaję rację podwójnie, to by się zgadzało,
było by to prawdą, jakby te małe pomyłki,
te pomyłki codzienne, ich nieinwazyjne powtórzenia
stawały się plecionką wspólnych godzin,
misiurką niedoskonałych rozwiązań, których
nie da się dociec, ale to nieważne, bo rury
się zaszlamią i przestanie przeciekać i chyba
tak samo stało się już z naszym językiem.
Rafał Derda – ur. 1978 r. w Koninie, obecnie mieszka w Gronowie. Autor kilkudziesięciu publikacji poetyckich, prozatorskich oraz krytyczno-literackich (m.in. „Odra”, „Czas Kultury”, ”Akcent”, „Topos”, „Kresy”, „Impart”). Redaktor naczelny kwartalnika internetowego „Instynkt”. Recenzent pisma literackiego „Portret”, współpracownik pism internetowych „Szafa” oraz „Inter-. Literatura-Krytyka-Kultura”. Autor książki poetyckiej „Piątę” (Salon literacki, Warszawa 2014).
Publikacja powstała w ramach "Miejsc wspólnych" – cyklu poświęconego poetom z regionu kujawsko-pomorskiego, na który przyznano autorce stypendium Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego.