Wreszcie marzec. Choć wiadomo jak jest w marcu.
Śnieg lepi się od nieco wyższej temperatury, nawet gdzieniegdzie roztopy, lecz wiosna utknęła daleko stąd i trudno mi sobie wyobrazić, po tylu dniach ciemności i przeczekiwania, że jednak nadejdzie.
Idę z Arkiem do Ekrikoloru. W celach mniej służbowych, a bardziej prywatnych. Mamy wszak prawo do tego, aby napić się piwa. Aby popatrzeć na panienki. Aby spalić kilka fajek i porozmawiać na dawne tematy.
Arek swoim zwyczajem wyciąga talię kart na stół, tasuje, rozkłada kilka. Patrzę na badziewne rysunki, lecz nic z nich nie rozumiem. Arek coś przelicza w myślach, kiwa głową z aprobatą, potem kolejne rozdanie, znowu coś przelicza, marszczy czoło i nazad tasowanie, rozkładanie, przeliczanie, pukanie w karty.
- Musisz odciąć się od emocji, które ścigają cię nawet w snach, Wiktor. Nie ma szans, abyś odbił się od ziemi, twój Voyager jest przeładowany wspomnieniami, żaden silnik, nawet zasilany najmocniejszymi dragami, nie nada ci takiej energii, byś przekroczył toksyczną atmosferę. Odpuść grzechy swoim zmorom, daj samemu sobie na wstrzymanie, spróbuj może posłuchać radia, obejrzyj kilka westernów, kup sobie pączka, pójdź do kina z jakąś dziewczyną, jedzcie popcorn i pijcie colę, a po filmie kochajcie się przy Celine Dion. Zaakceptuj wreszcie ten najbardziej rwący nurt w naszym życiu, zanurz się w przeciętności, to może dopiero wtedy coś odkryjesz.
- Tak ci mówią karty?
- Karty i rozsądek. Od siedmiu lat wyglądasz tak samo, a jedyne co się zmienia, to odcienie szarości na twojej twarzy. Porzuć tę cholerną, mroczną kotwicę, którą chuj wie po co sobie przytroczyłeś. Radość cię przeraża. Tylko smutek się liczy. Przejmujesz się kompletnie nieistotnymi rzeczami. Ja bym z tobą nie wytrzymał jako kobieta, słowo daję. I nawet pracy bym ci nie dał.
- Dzięki.
- Zaufaj mi, bo ci dobrze radzę. Masz fajną robotę, ale nie schizuj się, nie nakręcaj, że będziesz robił to zawsze. To tylko przygoda, dobry powód by ruszyć się z domu, co na szczęście już zrobiłeś. Teraz nałóż bardziej kolorowe ciuszki, uśmiechaj się. Tego chcą od ciebie ludzie. Pogadaj czasem o pogodzie. Pójdź na grilla, gdy zacznie się sezon. Takie jest życie. Nawet Ewelina mówi, że przydałoby ci się trochę więcej luzu i radości.
- Skoro Ewelina tak mówi.
- Każda normalna laska tak powie.
- Wiele dziewczyn zdołało mnie polubić przecież.
- No tak, ale co to były za wariatki.
Jak na zawołanie, do lokalu wchodzi grupa młodych ludzi. Jak na zawołanie, ponieważ dostrzegam wśród nich ciemną główkę Bianki. Ale to jeszcze nic. Wśród znajomych Bianki dostrzegam dziewczynę ufarbowaną na platynowy blond.
Marzec. Przecież jest już marzec.
Czuję, jakbym nagle spalił wszystkie kalorie w organizmie. Automatycznie sięgam po bletkę, filtr upycham już do ust, a przecież najpierw trzeba skręcić, odrzucam to, biorę łyk piwa. Arek obraca się tam, gdzie skierowane są moje oczy.
- To ona?
- Chyba tak.
- W porządku, nie patrz się tak nachalnie.
Z tej odległości nie widzę dokładnie twarzy. Ale już teraz mogę stwierdzić, że pokazanie ułamka głowy w zdjęciu profilowym nie miało na celu ukrycia reszty ciała, ponieważ nie ma czego się wstydzić. Grzechotka, jeśli to ona, jest naprawdę zgrabną dziewczyną.
- Aż tak się znają z tamtą, co wtedy do ciebie poszła? - pyta Arek.
- Najwidoczniej. W sumie to nie jest najlepszy układ.
- Niby czemu? Ciemna się w tobie zakochała?
- Nie, ale jak powie o mnie cokolwiek Grzechotce, to stracę szanse. Na pewno niczego to nie ułatwia.
- Nie dramatyzuj. Nic przecież jeszcze nie wiadomo.
Cokolwiek by się nie wydarzyło, trzeba zamówić kolejne piwo. Biorę to na siebie. Schodzę po stopniach antresoli, co prawda trochę na pokaz, za bardzo bokiem, jakby pod kamerami, barkami zarzucam niczym ktoś więcej niż ja i nawet na sekundę nie spoglądam tam, gdzie są i Bianka, i prawdopodobnie Grzechotka Iluminacja, słodki Jezu – jakby to powiedział Arek, co mu się czasem zdarza – dlaczego ta dziewczyna wpadła na tak durną kombinację wyrazów. Z drugiej strony ja też jestem durną kombinacją wyrazów.
Z trzeciej strony, staję już przy barze, a one wygrzebują się z kurtek, ich znajomi również, co spostrzegam kątem oka. Barman, nie pamiętam jego imienia, prawdopodobnie Marcin lub Krzysiek, jest szczególnie ożywiony, patrzy w ich stronę, ale przymuszony mą obecnością pyta, co dla mnie, więc mówię.
- Dwa jasne, pełne.
Odbieram dwa zimne pokale i mijam się z Bianką.
- No proszę! – mówi.
Uśmiecha się całkiem, a całkiem, jakby nawet się ucieszyła na to spotkanie.
- Widzę, że większe zgromadzenie masz dzisiaj – ja do niej.
- Koleżanka z podróży wróciła. Chcesz się dołączyć?
A pyta wcale nie na siłę i bez żadnych zobowiązań, po prostu szczerze, aż mnie to ujmuje, tylko że nie możemy przesadzać z tą znajomością, spokojnie, wstrzymajmy konie.
- Dzięki, może potem, chętnie. Też dawno z kolegą się nie widziałem, wiesz jak to jest.
- Oj wiem, wiem.
- Baw się dobrze.
I idę w kierunku antresoli, obok mnie przechodzi Grzechotka, rękawy naszych bluz prawie się ocierają, patrzę na nią, ponieważ ona w ogóle nie patrzy, cały czas w czarnym kapturze, z białą grzywką, makijażem i kolczykiem na dolnej wardze, dwiema aluminiowymi kulkami, ciekawe jak nakłada szminkę. Pomimo tego, jaka siekiera w powietrzu, dociera do mnie zapach świeżego prania i słodkiej perfumy. Oglądam się za nią, czarne dżinsy nikną w mroku sali na tyle, że nie powiem czy pośladki numer jeden czy numer dwa tego wieczoru. Niemniej jestem oszołomiony, to wszystko się dzieje, to nie była bujda, moje starania zostały wymierzone w realny cel, on tu jest, stąpa po ziemi, taki normalny, aż można zmierzyć mu rozmiar buta, są to tenisówki modne i pożądane, o jakich nic nie wiem, jak też o napisach z tyłu bluzy, o kolczykach, o znaczeniu platyny na włosach, o proszkach do prania, o tym, z czego składa się ta wcale, a wcale niebrzydka kobieta.
Z Arkiem prędzej czy później się upijamy. Biankę znów spotykam, tym razem przy ubikacjach. Przytula mnie, jakby zapomniała, że już się witaliśmy
Chyba też swoje wypiła. Ponawia zaproszenie do stolika. To dobry moment, aby z niego skorzystać.
Zabieramy z Arkiem klamoty z antresoli i podchodzimy do ekipy.
- To jest Błażej – pokazuje Bianka na dredziarza siedzącego obok Grzechotki.
- To jest Pupcia – wskazuje drobną, chichrającą szatynkę. Strzelam, że filolożkę.
- To Konrad – Konrad jako jedyny unosi się i kłania, ma dobrą koszulę, binokle i łysy czerep, lecz łysy z gracją i zamierzeniem. Wygląda mi na wylansowanego szczyla.
- A to jest Sandra – Sandra, czyli Grzechotka, unosi nieznacznie głowę i lekkim kiwnięciem zezwala nam na spoczęcie, jak szlachcianka jaka, czy co...
Przedstawiamy się, podajemy ręce, ręka Sandry jest zimna, ma bidula problemy z krążeniem. Ale ściska nawet mocno, jak na dziewczynę.
Jej ręka jeszcze nie wie, że wielokrotnie będzie się na mnie zaciskać, nie tylko w formalnych gestach. Oj, nie wie.
Gadka-szmatka, ja rozmawiam z Arkiem, siedzimy przy kątach stołu, zresztą z pełną premedytacją. Tamci zanurzeni w swoich tematach. Taka to integracja. Po lewej stronie mam Konrada. Z ukosa widzę Sandrę, wciśniętą pod ścianę, trochę melancholijną, ale wciąż przytakującą, a w narożnikach jej ust sypią się delikatne szczypty uśmiechu. Arek najbliżej ma do Pupci. Pupcia też nosi okulary, nie binokle i w ogóle nie hipsterskie, ani seksowne, właściwie nijakie jak i ona jest nijaka, chociaż wyczuwam w niej mocniejszą schizę. Myślę, że z osamotnienia wkłada sobie straszne rzeczy między nogi. Bo na obrotną w sprawach damsko-męskich mi nie wygląda.
Mam wrażenie, że dredziarz urabia Sandrę. Wdzięczy się do niej, żywo gestykuluje, tłumaczy coś. Bianka przygląda się im ze sporą rezerwą, ale widać, że tworzą trójkę najbliższych znajomych z tego kręgu.
Nie wiem czy otrzeźwieć, czy upić się do końca, ta sytuacja nie daje żadnych podpowiedzi. Przeczuwam ogrom roboty, jaki muszę wykonać, by pozyskać Sandrę. Nie chce mi się przebijać przez te wszystkie konwenanse, pies to jebał. Co za karma.
Staram się nie patrzeć na nią, profesjonalnie ją olewam, a żeby nie patrzeć i jednocześnie nie wyjść na gbura, zagaduję do hipstera, znaczy się Konrada.
- Wiosna tuż-tuż – zaczynam o pogodzie, według zaleceń wróżbity Arkadiusza.
- Czy ja wiem. Lubię piosenki o wiośnie, ale żebym już zaczynał ich słuchać, to nie powiem.
- Piosenki o wiośnie?
- Czerwone gitary, Trubadurzy, Maryla Rodowicz. Oni zawsze śpiewali o wiośnie.
- Niezłych rzeczy słuchasz.
- No właśnie nie słucham.
- Aha.
Potem zgadujemy się, że obaj nie lubimy Felliniego. Myślałem, że nie przyzna się do braku sympatii wobec „Osiem i pół”. Powinien raczej zaślinić się na tę okazję, a on wychodzi na całkiem szczerego człowieka. Zaczynam go wbrew sobie akceptować.
- Abstrahując od Felliniego. Bianka wspominała, że ktoś przyjechał, że coś. Jakie okoliczności dały mi zaszczyt poznania waszego towarzystwa?
- No koleżanka przyjechała, ta tutaj, Sandra. Po Europie sobie jeździła. W nagrodę za rzucone studia.
- Ludzie, których znam, w nagrodę za rzucone studia szli z reguły do pracy.
- Ona jest dość nadziana. Dobrze się urodziła.
- Też bym tak chciał.
- Kto by nie chciał.
- Razem studiowałeś z Sandrą?
- E tam, tylko na pierwszym roku, piękne czasy. Teraz robię judaistykę oraz biopartycypację postkulturową. A co?
- A nic.
- Ty znasz Biankę, tak?
- Tak.
- Diabeł, nie kobieta.
Zastanawiam się, czemu powiedział tak o Biance, a nie Sandrze, przecież Sandra powinna być w tym układzie diabłem. Jeśli nie trzy, to dwa trupy, dwa wertery na koncie, a potem zamiast żałoby same nagrody, studia rzucone jak chusteczka i blitzkrieg po Europie, pewnie najmodniejszymi szlakami, jakby nigdy nic.
Sandrze srebrny kosmyk włosów wychodzi spod kaptura. Ta nierówna grzywka skręca lekką falą na wysokości jej oczu, kończy się przy kości policzkowej. Dziewczyna używa czarnej konturówki, jej źrenice to lubią. Usta, duże, z kolczykiem na dolnej wardze, są bez szminki, są na żywo, a i tak pikantne. Rękawy bluzy zakrywają większość dłoni, Sandra naciąga je aż do palców. Opiera się łokciami o stół, trzyma ręce przy twarzy, bawi się słomką i co chwilę ciągnie z niej piwo z sokiem, zapewne malinowym. Nie wiem, czy jest aż tak seksowna, że mógłbym się przez nią zabić. Nawet trudno mi orzec, czy jest ładniejsza od Bianki.
Obie soczyste, ale która słodsza?
Wkurwia mnie Sandra. Wkurwia mnie jej niedostępność i poczucie wyższości. Wolałbym mieć misję związaną z Bianką. Byłoby już prawie po krzyku.
Za długo się patrzę i nie reaguję w porę, bo nasze oczy krzyżują się jak jakie miecze świetlne, dochodzi do rozbłysku, speszony spoglądam niżej, że niby piwo mnie zainteresowało, ale po sekundzie patrzę już na ścianę, udając, że tak tylko wodzę sobie wzrokiem, zupełnie bez sensu. Ona zresztą chyba pierwsza uciekła z tego zwarcia, cholera wie, to było nagłe, krótkie, intensywne. Trzeba przyznać, że również miłe, ale bez przesady.
Dzieje się rzecz najgorsza. Pupcia wyciąga Arka na parkiet. Arek nawet się na mnie nie ogląda. Wyglądało na to, że przymusiła go do tańca, ale po chwili chłopak zaczął uśmiechać się jak inni i już nie ma Arka. Bianka piszczy, znów muszę ją przepuścić. Wymachuje pośladkami odciskającymi się na lateksowych spodniach. Konrad też podskakuje, jego odnóża pląsają jak garść rzuconych na stół zapałek.
Zostałem z Sandrą i dredziarzem. Dredziarz jest zakłopotany i idzie do kibla. Teraz ja jestem zakłopotany.
- Jak było w Paryżu? – pytam wyprostowawszy się.
Dziewczyna spogląda. Też się prostuje.
- Bardzo dobrze. Tam zdecydowanie najlepiej.
- Paryż to zawsze Paryż.
- Oj tak.
Ma miły, delikatny głos. Określiłbym go nawet jako wesoły, mimo że modeluje go, by nie brzmieć zbyt entuzjastycznie.
- Nienawidzę tańczyć do takiej muzyki – kontynuuję.
- Kilka kolejnych piw i byłoby ci obojętne.
- Możliwe. Pewnie będą tańczyć jeszcze przez pięć kawałków.
- Znając Biankę, to na pewno.
- Długo znasz Biankę?
- Czasem za długo, czasem za krótko.
Następnie towarzystwo się tasuje, ludzie wracają z tańców i sytuacja przybiera na piciu, toteż zmęczony jestem od usilnych prób rozmowy. Arek już poszedł. Sandrę odcięli ode mnie inni rozmówcy i wiem, że nic dziś nie wskóram. Za to siedzę obok Bianki. Albo zaraz usnę, albo zacznę się kompromitować na inne sposoby.
- Nie obraź się, ale będę zaraz szedł.
Przytakuje z uśmiechem. Mam wrażenie, że jest w stanie wybaczyć wszystko. Kolano moje i kolano Bianki łączą się niby przypadkiem.
- Żałuj. Do zobaczenia.
Choć żałować mi każe, nadal wdzięczna się wydaje, ja uciekam czym prędzej, aby nie stać w rozterce, nie okazać niezdecydowania. Unoszę rękę w geście lekceważącego pożegnania, które posyłam na cały stolik, ekipa ledwo na mnie spogląda i już po sekundzie zapomina o moim istnieniu.
Fragment niniejszy pochodzi z nieopublikowanej jeszcze powieści „Złe dziewczynki” autorstwa Krzysztofa Knysaka. W następnych numerach „Menażerii” przeczytać będzie można kolejne, udostępnione przez autora, fragmenty utworu.
Zapraszamy do lektury – Redakcja Działu Literackiego „Menażerii”.