28 listopada w dużym mieście
była późna i chłodna noc
byliśmy mocno zagubieni
w oceanie miasta
ty na boso tańczyłaś
w tym obskurnym hotelowym pokoju
i śmiałaś się tak dziwnie
jak już nigdy potem
grzane wino gronowe
rozpostarło w nas żagle
w pokoju z mdłą tapetą
która na dodatek przypominała mi
marynarkę mojego ojca
przy zbawczych dźwiękach orkiestry
Glena Millera piliśmy to grzane wino
przegryzając wilgotnymi herbatnikami
bezskutecznie szukaliśmy papierosów
więc w końcu gapiliśmy się w sufit
opowiedziałaś mi najnowszy film Bunuela
na końcu każdej frazy tak śmiesznie
przygryzając wargę
a ja myślałem tylko o tym
że choć to dopiero środek nocy
to świt i tak przyjdzie za wcześnie
***
smutna przyjacielu i złowroga to cisza
opuszczone semafory jak zmęczone dłonie
Leopolda który przychodzi tu grywać zagubionym
idźmy więc do winnic szerokich ale przedtem
domowe konfitury i słowo matki na podróże dalsze
azyl to bowiem doskonały
roztrwoniliśmy zbyt wiele słońca wschodów i zachodów
niewspółmiernie kuszących
opowiadaj mi o swoich kobietach i trwajmy
śmierć przyjacielu to tylko mała ćma
bijąca nerwowo w nasze lustra
***
opowiadaj przyjacielu
o podróży Odysa
przy wigilijnym stole
przepłucz usta wódką
i ruszajmy do Patagonii
tam poeta chowa za pazuchą
ostatni skrawek nieba
nie starcza często na szlugi
lecz w drodze trwamy
choć listów nikt nie śle
i psy śpią złowrogo
opowiadaj przeto o mędrcu
co nad daleka wodą
łowi z gwiazd nasze senne marzenia
jest jeszcze muzyka skrzypiec
modlących do nieba
i to jest zdrój nasz powszedni
to nasza zbrodnia i kara
matki nasze stary przyjacielu
niewyspane wiecznie matki nasze
to grzechów naszych niezliczone mnóstwo
przepłucz usta wódką
spotkanie z Brunem i Stedem
oraz Rafałem królem trzecim do kompletu
to azymut jedyny
opowiadaj o brzegach Itaki
może gdzieś się opamiętamy
***
płakali przeze mnie
ale też nikt po mnie
i na cóż by trudzić się mieli
prześwietni astrolodzy
moje konstelacje ścielone za mgłą
wstawałem wcześnie
był w jutrzence mój zgon
i szukałem długo wśród gwiazd
odmian szlachetnych
moje żyły na sztorm
nie łgałem język mój
jednobarwny sztandar
i gdzież tych trąbek
szczerozłote echo
w obchodzonych dziedzińcach
moje psy będą złe
Na motywach opowiadania obłąkanej Zenobii K.
w pikelhaubach chodzą
i w piżamach w pasy
święci – niepojęci
wariaci – mówią
w wesołym miasteczku
bardziej kolorowych
orgii nie uświadczysz
tu Napoleona
możesz w pysk na odlew
lub w karty na pieniądz
zagrać z Robespierem
pikelhauby w słońcu
pikelhauby w deszczu
nawet ordynator
akselbanty przywdział
azyl w toalecie
już nie tak bezpieczny
bo siostra zwąchała
gdzie chodzą na wino
ktoś krzyczy niech żyje
jeszcze nie zginęła
to taki heroizm
w strachu przed strzykawką
dziś nie ma strzykawek
pętli na przegubach
ordynator spity
szuka wyjścia z klatki
dziś białe szaleństwo
kręć się kręć wrzeciono
w pikelhaubach tańczą
całą noc do rana
Z L.
a teraz będziemy schodzić coraz głębiej
na samo dno skwarnego dnia uczepieni butelek
z piwem przez ich bursztynowe szkło będzie się potęgować
groteskowość tej chwili drobnej kiedy tacy zapodziani
nie wiedzieć gdzie i nie wiedzieć czemu stoimy a właściwie
siedzimy w chłodnym cieniu cmentarnego ogrodzenia
będąc w kontraście zupełnym ze zgiełkliwą ulicą zabieganą
tłamszącą się w ten skwarny bezdech jakby tu i teraz rozgrywały się
najważniejsze misteria wszech świata więc tak niespodziewanie umiejscowieni
na granicy śmierci i życia nie jesteśmy pewni
tak do końca przekonani po której stronie się opowiedzieć
więc póki co nie dokonując żadnych ekstremalnych wyborów i pijąc nasze piwo
siedzimy plecami wsparci o granicę zimnej betonowej metafizyki jednocześnie
postrzegając jak niebieska taksówka roztapia się w słońcu a tuż obok nas
pomimo przechodzi dziewczyna o niewyobrażalnie długich nogach
godzina północna, moja republika ogłasza niepodległość
to się robi tak prosto.
wystarczy stłuc zegarek
lub zatrzymać
na skrzyżowaniu autobus
wiozący ludzi gdzieś w mroczne
przestrzenie molocha
niedopałek papierosa
rzucić w okolicy sterylnych toalet.
wystarczy.
tak prosto.
że dłonie wyprzedzają myśl.
słowo.
wystarczy nie zwracać uwagi
na twoje załzawione oczy.
brak papierosów
i demograficzny niż
w obliczu wszystkożernych mediów
ogłosić niepodległość mojej republiki
natychmiast przestaną obowiązywać
z takim mozołem wypracowane zarządzenia
o abstynencji i wcześniejszych powrotach do domu
podczas posiłków wreszcie można będzie czytać gazetę
i oglądać futbol w tv w porach zupełnie dowolnych
to się robi tak prosto.
należy jednak uważać
aby nie przekroczyć linii demarkacyjnych
wyraźnie rozrysowanych na naszych sercach
Pożegnanie
o godzinie 22.15 wyjeżdżam z miasta
w którym zwiedziłem wszystko co zasługiwało na uwagę
łącznie z twoim ciałem i twoim pokojem który przesiąkł
zapachem starych mebli
wiszące na ścianie zdjęcie twojego dziadka (bodajże Floriana)
w mundurze trzeciego pułku ułanów niewątpliwie dodawało
splendoru naszym miłosnym manewrom
rozkołysałem się za mocno
w tobie
w tym pokoju
w tym mieście
i to był powód najpierwszy i właściwie jedyny istotny
aby opuścić to miasto
opuścić wbrew sobie
tobie
i podszeptom rozmytego w deszczowym oknie miasta
w pamięci pozostaną jedynie białe tunele wspomnień
które z czasem zmatowieją
zatrą się
zatracą zupełnie
jak rudawe strumyki wody spływające
po łuszczącej się ścianie dworcowego budynku
Deszczowe popołudnie, zaparzam herbatę
nie będę dzisiaj odpisywał na Twój list
nie wiem czy kiedykolwiek odpiszę
Louis Armstrong gra Saint James Infirmary
jego trąbka otwiera niebo
gołębie zjadają kruszyny chleba
z parapetu okna
po drugiej stronie ulicy biegnie dziewczynka
w niebieskich podkolanówkach
ale to jest takie odległe
takie odległe
na stole biała kartka
cicha i cierpliwa
jak słowo
którego się nie doczeka
Zdzisław Drzewiecki ur. się w 1959 r. w Strzelcach Opolskich, literacko dojrzewał w Słupsku. Mieszka i tworzy w Białym Borze. Pracuje jako nauczyciel w Zespole Szkół im. O. Langego. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor 6 książek poetyckich.