Toruńczyk i torunianin. Animator spotkań poetyckich. Autor wierszy, absolwent wydziału filozofii UMK, archeolog swojego życia. Przepada za muzyką i literaturą. Publikował w „Blizie’, „Toruń Miasto”, „Studni”. Stał się prowodyrem grupy poetyckiej „Ikstet literacki Jamochłon”, grupy przyjaciół często piszących poezję i prozę, a nierzadko czytających swoje teksty na różnorakich spotkaniach poetyckich w mieście i na łonie przyrody.
bóg bez wiernych
co dzień usiłuję robić cuda przy najmniejszej utracie energii,
to wyczerpuje jak wszystko, co niespontaniczne,
nie wierzę w siebie , agnostyk – amator
beznadziejnie miłujący pokój
oszczędzający modlitwy w sypialniach,
ego w gorsecie, zawoalowana chuć, bielizna savoir-vivre’u,
próbuję wciąż bez efektu, pomimo, że podpatrywałem boga
- może dlatego, że w niedzielę
[mors perimit omnia iura]
h w d p
jednooki taksówkarz miłości, mijam zakazy, łapię mandaty,
podwożę ciemności przypominające słowa niedające zasnąć do rana,
gdy blask jutrzenki zaczyna lśnić w brzytwie
odbijającej przytępiony wzrok kochanka incognito,
wspomnienia, że nie mogła się oprzeć, bo mój dom nie miał nawet ścian,
tylko sypialnię z pasami bezpieczeństwa pełną przytuleń do miejsc intymnych,
wiary we wzajemność i jej odwróconych myśli,
bezkrwawego zdobywania najwyższych szczytów wszechświata
- bosko, pomimo diabelskiej woni fałszu martwej ryby w tabernakulum …
- zabawnie jak na pogrzebie epikurejskiego wesołka,
jazda na wstecznym w poszukiwaniu ciała, do którego już nie ma prawa wjazdu,
ciała, na które już nie da się wspiąć, do pożycia po życiu
- zimowe tęsknoty do zakopanego,
- himalaje w dzień powszedni
***
lem fantazjował, lennon kochał, lenkiewicz robi lody na granicy …
nie będę autorytetem, bo nie mam prawa jazdy
ani permanentnego wjazdu do raju,
performance, romans, nie constans,
nieszczelny worek bez kota wewnątrz,
anegdota o wężu w wilczej skórze,
słowa pełne liter w owczej wełnie,
dopóki mój światek nie wychynie na wypas
ze świata, którego pasterze ubili boga
nikt nie doceni, że piszę dosłownie
midlife crisis
gdy przekroczy się półtora metra piaskownice są już inne,
piasek nie smakuje jak wtedy jak i dżdżownice
- mięso dla dorosłych musi być gotowane,
a jeśli karuzela to po poobiednim koniaku,
nie wypada wyjść nieogolonym, obnażać słabości fizjologicznych,
indiański słownik nie posiadał takich haseł
i zdań złożonych deklamowanych na jednym wydechu
- tajemnic bladych twarzy niewartych dzikiego zachodu,
dziś prędzej zdradzi się swoją squaw z przygodną nieznajomą
niż poda przyjacielowi ‘puk’ albo ‘pin’,
minęły czasy kiedy pindolka okazywało się tylko koleżankom od serca,
o ‘puku’ nawet nie miało się fantazji …
sto procent poparcia dla całodniowej, wyżutej z kontekstów adoracji donalda,
kapsle, resoraki - ta nigdzie nieopisana nieświadomość nieodzyskanej niepodległości,
teraz wiersze czyta się z kartki, nie z głowy, to nie akademia bezokolicznościowa,
sypie piachem w uszy używając metaforemek, żeby zrobić jakąś kształtną babkę,
albo buja formalnie siedząc kurczowo na huśtawce nastroju,
- zabawa w chowanego bez ‘zaklepania’ w pierwszej osobie rodzaju niewinnego…
raz, dwa, trzy, nie znajduję, puściłem się, spadam i to nawet nie przez tę madame
plan ‘b’
z pewnością nie jestem mesjaszem, raczej nie judaszem
i nie łazarzem przed reanimacją - wyczerpują się autorytety z pisma,
skazuję niewierzących mi na słowa,
zaparty jak piotr, wątpiący tomaszowo zapalam światło papierosa,
lecz nie śmiem równać się z lucyferem,
za dużo wie - dlatego archaniołowie nie mogą być zbawieni,
ja też, ale chcę, albowiem wiem i klnę się na boga po ludzku,
że w piekle mi się upiecze i nie poprzestanę na niczym …
niczym piłat umyła szybko ręce, zostawiła uwolnionego
strzelca z kompleksem barabasza,
wciąż piszącego w nie swoim imieniu ślepymi pociskami słów z nadmiarem liter,
‘proca czyni wolnym’ - rzekł david,
germanie dopisali ‘arbeit macht frau’,
odrzucam ‘a’ jak armagedon,
ręka wzniesiona w rzymskim pozdrowieniu leży obcięta na ziemi obiecanej,
wybieram boskie ‘b’ – barabasz przeciw światu,
bez kompleksu, bez końca - ‘k’ jak kat katarynka
za łatwo
łatwo być dobrym brodząc w szczęściu,
trudno nie być złym gdy duszę suszy mrok,
ale głupio pomiędzy jak bez pieniędzy
przed wizytą w kościele lub burdelu,
w moim ogrodzie schną setki łodzi,
wszystkie czarne, żadna nie ma żagla,
tylko bandery z dwiema kośćmi i trupim sercem,
każda z dziurą … skąd ja to znam …
wieczorami drżą gdy fale wspomnień
zalewają pokład z białą wiarą,
trudno, czas wyjść na ląd i żebrać pod kościołem,
najłatwiej pod burdelem
- tam jeszcze można kogoś nawrócić
za pusto
mam pusteczkę haftowaną i ze cztery rogi,
więcej grzechów ci nie wypomnę,
za pusto, żeby zamieszkać znów w sobie,
wyszłaś ze mnie po angielsku, bez jednego ‘fuck’,
została pościel niepogrzebana i zbite lustro
- w nim tak dobrze nam odbijało …
i jeszcze figi na migi haftowane moim uśmiechem,
pustka, nicość, dziura w ‘nie wiem’,
niezapomniane wieczory to te przed nocami,
z których prawie nic nie pamiętamy
zmiany kosmetyczne
jak dotąd przeżyłem trzy miłości, dwóch papieży,
jednego wokalistę inxs i spokój, jak na tiananmen,
błądzę w drodze do piekła, wszystko od tyłu,
chłopięce refleksje, karkołomne dziewczynki,
otwieram książeczkę czekową debetem,
maseczka depresji wygładza zmarszczki uśmiechu,
kosmetyka kosmiczna, czarne dziurki w przedsionkach raju,
przez które oddycham po zimnym prysznicu komory gazowej serca,
reanimacja topielca metodą usta – wargi,
a w inxs i watykanie wciąż ci sami frontmani,
czas nowej nirvany, może być chińska kopia