Urodzony w 1972 roku w Inowrocławiu. Logistyk, absolwent Wyższej Szkoły Bankowej w Toruniu na Wydziale Finansów i Zarządzania w Bydgoszczy.
Dziennikarz, fotoreporter, prezenter radiowy. Poeta. Wydał dwie książki poetyckie - "Wyzwalam się każdego dnia" 1991 i "Wiersze" 1999.
Most na Renie
Niech ten autobus pędzi. Byle dalej.
Jak na złość zwolnił na moście przez Ren.
Mgła osłaniała przęsło po przęśle tajemnice mostu,
zwykły metal przybierał zwierzęce kształty.
Giął się, ożywał, obejmował autobus pełen
ludzi śniących o lepszym świecie.
Nibelungi błądziły w oparach i uśmiechały się
jadowicie. Amerykańscy żołnierze o podkrążonych
oczach i żołnierze Wehrmachtu o obliczach bez twarzy
pozdrawiali z pobocza, raz za razem przysłaniani przez mgłę.
Złapałem stację z muzyką klasyczną.
Pod nami pieniło się Złoto Renu, w słuchawkach
delikatna melodia Nany Brahmsa.
Zazwyczaj w takich sytuacjach pojawia się słońce,
a jego blade promienie oświetlają drogę tułaczy.
Przejechałem Niemcy jakby goniły mnie upiory.
Słyszałem husarskie skrzydła, bo aż dotąd,
Do tego mostu goniły za mną.
Jechałem.
Jechałem przed siebie we mgle nowego dnia.
Jechałem i śpieszyło mi się. Zupełnie niepotrzebnie.
Ucichła muzyka i zaczęli mówić po holendersku.
Zdałem sobie sprawę, że tylko szumi mi w głowie,
że mam już dawno,
mam w końcu za sobą
przedmurze chrześcijaństwa,
ze wszystkimi jego wałami.
Lambeth
W metropolii mieszka dwadzieścia milionów ludzi.
Ciągle przybywają nowi i rozlewają się jak syrop na suchym naleśniku.
Do dworca Waterloo można dojść w pięć minut.
Usiadłem na ławce, chyba tej samej, ale nie mam pewności.
Od kiedy wyjechałaś przychodzę nad rzekę kiedy mogę.
Do dworca Waterloo można dojść w pięć minut.
Obok zatrzymuje się grupka turystów: „Och! Popatrz to Big Ben!”.
Flesze aparatów układają się w dziwaczną melodię,
która milknie za oślepionym London Eye.
Gapię się na tyłek dziewczyny na łyżworolkach.
Tylko tyle mogę zobaczyć, błyskawicznie znika na moście.
Do Waterloo dojechałbym szybciej niż w pięć minut.
Przechodzą obok mnie ludzie, zlewają się w pstrokaty obraz.
Bolą mnie oczy, bo zapomniałem okularów.
W prawo, pięć minut i jestem na Waterloo.
Kiedy przyleciały mewy, przypomniał mi się wiersz Bukowskiego.
Zżerają resztki kebabów i frytki. Okruszki mają w dupie.
Waterloo zresztą też.
Siedzę na ławce, tej samej, na której siedzieliśmy razem.
Waterloo jest pięć minut stąd.
Wstaję, zaczynam iść w lewo, w stronę szpitala Świętego Tomasza.
Minotaur
Tomik Mistrza Gunnara został na siedzeniu.
Samotny krąży pewnie do dziś w labiryncie londyńskiego metra.
(kto chciałby czytać zdziwaczałego Szweda w polskim tłumaczeniu)
Nie wiem czy uwolnił się ode mnie, czy mnie od skojarzeń z miejscami,
do których wydawało się nigdy nie zatęsknię.
Rozstanie miało charakter dramy.
Przy akompaniamencie zgiełku miasta
i zimnym parlando zapowiadającym kolejne stacje
rozpoczynał się proces wychodzenia z chłopięctwa.
Wynurzałem się z Hadesu na Oxford Street,
zostawiając w dole wszystkich Minotaurów i Jazonów
straszydła i bohaterów młodości.
Miażdżony jazgotem miasta,
Przysięgałem, że nie spocznę w biegu.
Czułem się w końcu wolny od siebie.
Londyn 2005
Pokolenie 1380
Na trasie Poznań – Olsztyn
Można jeszcze spotkać Stachurę,
Studenci, wspominają
z rozrzewnieniem czasy, których nie pamiętają.
Ci, którzy pamiętają narzekają na kolejny rok
wciskający im z szyderczym
uśmiechem następne trzysta sześćdziesiąt pięć dni
na śmieciowym kontrakcie.
Konduktor chodzi uśmiechnięty sardonicznie
w czystej koszuli, bo tak ma w umowie.
Generalnie i tak ma wszystko w dupie.
Nic się tutaj nie zmieniło.
Odrapany Toruń zabliźnił rany.
Spasł się na dożywotnim kontrakcie z UNESCO.
Miło popatrzeć.
Z pekaesu odjeżdżają ciągle pełne,
jeden po drugim autobusy do Wysp Szczęśliwych.
Nikt nie patrzy tęsknie,
Nie słychać – Pożegnania Ojczyzny.
Mijam ludzi, gotowych na wyzwanie, których nikt wyzwać nie chce.
Niosą na plecach stosy dyplomów, zastanawiając się czy nie zwariować.
Podobno przy Bulwarze Filadelfijskim stoi prawie gotowa tratwa wykonana z indeksów.
Mijam i takich, na których kontach jeszcze pensja.
Głowy w górze, jeszcze nie przypominają ogryzionych widm.
Ale niedługo, ktoś zacznie po nich sprzątać,
wykreślać z pamięci za podwyższoną najniższą krajową.
Pójdą w świat, ze szczurami i dziećmi nawrócą się na freeganizm
w stalowej kapliczce przy markecie.
Na razie jest cudnie – siwy grubas przyniósł nam
w prezencie kolejny rok na kredyt.
88 – 92
Na bruku dogorywał ZSMP.
Radar nie wychwycił najnowszych Nowych Generacji.
A pokolenie, które wstępowało do dziś ma żal.
Modnie było coś nabazgrać w Brulionie.
Miloš Forman obdarował mnie snem o LSD
i lecącym Jackiem Nicholsonem.
Na jednej z imprez poznałem Borisa Viana.
Wypiliśmy we dwóch żytniówkę kupioną w Pewexie,
za dolary podprowadzone rodzicom.
Jeszcze dokładnie nie wiedziałem co znaczy wolność
i co trzeba zrobić aby Polska była Polską.
Pojechałem do Jarocina.
Namiętna Dziewczyna z Gdańska przesłoniła muzykę.
Kilka lat później skończyła jako syrena w Bałtyku.
Rodzice rozkładali wtedy łóżka.
Zamiast hedonistycznej miłości,
swetry z Węgier i czekolada z Aldika.
Szary beton zakwitał wielką szmirą:
filmami z Teresą Orlowsky, Nuss Nugatem,
demobilem po Armii Czerwonej i Coca – Colą.
Wtedy ktoś nazwał mnie generacją X.
Oburzony uważałem, że zasługuję na coś
bardziej wyrazistego.
Przecież byłem porypany jak przełom lat osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych.
Wyszło tak prozaicznie - zbyt zrównoważony
na Wojaczka, za smarkaty i głupi na Miłosza.
Lapidarium Jatom (Tablice)
Ziemio słona
Ziemio!
Między szczelinami chodnika
głos Kantora
ledwie słyszalny
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...
W trotuarach tego miasta
łkają pocięte
zagubione mem
i szin ze słów
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...
Chodnik parzy
siedemdziesiąt lat
i nic
buty esesmanów
walonki czerwonoarmistów
trampki licealistów
sandałki dziewczynek sypiących kwiatki
wystukiwały
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...
Wstyd wżera się w skórę
w kości
za tych co zapomnieć kazali
za tych co zapomnieli
szeleści żwir i kasztanowce
j'he szlama raba min szemajja w'chajjim...
Notes
Zapisuje wszystko
uciekające chwile,
barwy blaknące w słońcu.
Kontury nigdy nie wrócą już do znanej postaci.
Tęcza – dzisiaj podwójna rozpaliła świat.
Czarno-biały szkic rozciął kartkę notatnika.
Każdej nocy przytula się do samotności,
Wysysającej kolory spod powiek.
Wędruje, przyglądając się nieruchomemu,
poszarpanemu żaglowi księżyca.
Jeszcze dzisiaj, na następnej stronie,
zapisane wycie psa,
chłód nocy, cząstka serca i warkocz Bereniki.
Wszystko chce zapisać, zebrać, żeby pamiętać,
kiedy rozświetlą się nowe otchłanie.