Niedobitki. Czasami, kawałki kry, na których pływaliśmy, zbijały się w archipelag. Siedzieliśmy wtedy do późna w nocy albo nawet i do rana w twoim domu i opowiadaliśmy sobie spektakle, które lęgły nam się w głowach. Kiedyś na te nasze późne posiady wleciał nietoperz. Kołował nad głowami, odbijał się od ścian i trzeba było okładką płyty długogrającej dyskretnie nim pokierować w stronę otwartego okna i sierpniowego ogrodu. Na płycie, której użyliśmy, były pieśni twojego przedwcześnie umarłego kochanka. Cieszyłaś się, że przypadku nie ma, a Fryderyk pomógł nocnemu stworzeniu.
Mogłaby się więc ta nasza okazjonalne grupa nazywać „Nietoperz” z widocznie uwyraźnionym „Nie”, dajmy na to, na plakacie czy wizytówce. Nie dałaby rady poczciwa niemiecka Fledermaus, pachnąca polem i wiatrem, choć wiele lat żyłaś w kręgu niemczyzny, ani francuski pluszowo- miękki chauve-souris, z języka, w którym czułaś się prawie tak dobrze jak w domu, nie sprawdziłaby się też portugalski morcego z naszych tęsknot za zamorskimi krajami i pewnie odpadłby angielski bat, choć właśnie „nie” jak bat wisiało nad nami.
- Tak, się tutaj nie robi - mówili.
- To się nie uda - wieszczyli.
- Nie ma miejsca, nie ma czasu, nie ma pieniędzy.
- To nie u nas, nie z nami, nie dla nas.
I patrzyli wyniośle lub z politowaniem, robiąc kółko na głowie albo kreśląc krzyżyk na drogę, czy puszczając do siebie, niby dyskretnie, oczko na nasz widok.
Nasze pomysły sypały piasek w ich szprychy, a my nie chcieliśmy chodzić jak konie w maneżu, otwieraliśmy naraz wszystkie okna, by wykurzyć stęchliznę. Konceptualizm nie był naszym celem ale okazywał się koniecznością.
I tylko w snach, które sobie opowiadaliśmy w mowie i piśmie, wszystko było możliwe.
- Wiesz - mówiłaś w słuchawkę telefonu - śniło mi się, że pokonuję sopockie molo w dziesięciu tanecznych skokach, prawie nie dotykając ziemi, że frunę nad nim i furkocze na wietrze szarfa we włosach i drżą wstążki przy baletkach.
Pewnie nie dowiedziałabym się nigdy o tym, że umarłaś w maju, gdyby trzy lata po tym fakcie nie odnalazła mnie Kalina, zdeterminowana, by ocalić pamięć, dotrzeć do wszystkich, którzy cię znali, odnaleźć twoje prace i wszystkie inne ślady twojej nieprzeciętnej obecności.
Zapewne czekałabym do dziś na twój telefon, taki jak zwykle, w nocy lub nad ranem, po latach i nagle. Ochrypły głos w słuchawce: opowieść o właśnie wymyślanym spektaklu albo o tęsknocie za córką.
Gdy zadzwoniła do mnie Kalina, bawiłam na festiwalu teatralnym na Wybrzeżu, przemieszczałam się z gościnnego lokum u Wojtka i Ani w centrum do magicznego domu Hrabiny na Morenie, a więc okoliczności podobne były do tych, w jakich się spotkałyśmy. Nic dziwnego, że stanął przed oczyma tamten dzień w pełni wiosny, gdy na festiwalu w niedużym kujawskim mieście odnalazłyśmy się i z góry było wiadomo, że w tym skupisku robimy za wariatki większe od innych i że mamy to w nosie, a nawet bawi nas ten szmerek wokół i w jakiś sposób nakręca.
Potem były rozmowy i wędrówki, picie wina i snucie planów, pomysły happeningów i spektakli. Weranda w Skudzawach, łąka ze stawem, drewniany stary młyn, leśne ścieżki, śmiech naszych dzieci biegających wśród wysokich traw, nasze włosy na wietrze. Zdezelowane fotele po Załuskich, w które zapadałyśmy się, słuchając Nicka Cave'a z czarnych płyt, przeistoczona w teatr tańca, twojego tańca, stodoła, szmer skrzydeł nietoperza nad naszymi głowami.
Gdyby nie Kalina, nigdy nie miałabym szansy pożegnać się z tobą, a tak, jak widzisz, żegnam się długo i solennie, objaśniając meandry charakteru twojego pisma w listach, które do mnie pisałaś, wydobywając z wiklinowych koszy wspólne fotografie, biorąc do rąk zetlałe papierki z twoimi wierszami, odzyskując po latach portret, do którego ci pozowałam, słuchając z cudem odnalezionej kasety twojego śpiewu, oglądając szkice i obrazy wydobyte przez Kalinę z piwnic i zakamarków twoich i nie twoich domów, mierząc się z tym, co w twoim życiu trudne i tragiczne.
Dzisiaj kolejna rocznica twojej śmierci, że byłaś z tych, "co się już nie powtórzą", nie muszę chyba mówić. Do ilu trafi książka Kaliny? Czy pozna się na tobie świat?
Słucham Nicka Cave'a. Patrzę z twojej werandy na łąkę, staw, ciemną ścianę lasu, ale też w tej samej chwili, przez okno mojego mieszkania, spoglądam na świeżą zieleń jarzębin.
Śnisz mi się zazwyczaj, gdy coś się zmienia, gdy ważę w sobie decyzję, której nie mogę podjąć albo gdy wisi w powietrzu rezygnacja, chęć wycofania się, powrotu do niszy. Nigdy w życiu nie rozmawiałam z tobą tyle, ile w snach. Przychodzisz zazwyczaj z łąki lub lasu, siadasz na tarasie swojego dawnego domu, ale widujemy się też w dziwnych kamienicach różnych miast, pijemy kawę pod parasolami we Florencji, czekasz na mnie na dworcu w Kolonii, znikasz na Starym Mieście w stolicy. I tylko na twoimi ukochanym przeklinanym Kreuzbergu nigdy we śnie nie możemy się spotkać. Gdy zdarza się, że długo się nie zjawiasz, myślę że odeszłaś, że teraz w snach innych bywasz albo nie śnisz się już nikomu. W końcu minęło czternaście lat od twojej śmierci. Wczoraj jednak, a raczej dzisiaj nad ranem, byłaś ze mną.
Stałyśmy pochylone nad otwartą szufladą biurka, w wysokim pokoju o ciemnych ścianach.
To musiało być w jakimś dużym mieście, przez wytarte zasłony wpadały światła tego miasta i widać było z wysoka jego gęsta zabudowę. Paryż? Lizbona? Kraków? Pokój przypominał krakowskie mieszkanie mojej córki w starej kamienicy, był wysoki, jednak ściany miał czarne, a meble podobne do zniszczonego kompletu po Załuskich, który stanowił urządzenie twojego domu na wsi.
Wyjęłaś z szuflady diadem. Obracając go w dłoniach, powiedziałaś:
- Bardzo lubiłam w nim zadać szyku. Przedwojenny, po mojej babce. Będzie dla Aniki, jedynej córki. A tu, zobacz, złote spinki z platynową jaskółką po moim ojcu. Może Armand będzie nosił, a dla Kaliny, która kiedyś o moim życiu napisze, mam mufkę. Haftowana złotą nicią przez moją prababcię, prawdziwą Peruwiankę, Indiankę. Zobacz jak precyzyjnie, tajemniczym alfabetem.
- Dotykałam zetlałego pluszu kiedyś pewnie kobaltowej barwy:
- Nie próbowałaś dać tego komuś do odczytania? - zapytałam.
- Wszyscy mówili, że to bardzo stary alfabet. Nie ma z czym porównać.
Strzepywałaś niedbałym gestem popiół z papierosa na podłogę, żarłocznie zaciągałaś się dymem, a ja zastanawiałam się, gdzie właściwie jesteśmy, w jakim czasie. Czasie twojego życia? Moim czasie teraźniejszym? I skąd wiesz, że Kalina o tobie napisze?
- Czas jest bez znaczenia. Miejsce zresztą też - powiedziałaś, odgadując moje myśli. A dla ciebie mam fotografię Mariny Iwanowny. To jej dni przedostatnie. Zmęczona już była, skołowana - i podałaś mi delikatnie oprawione w passe-partout z wyblakłej, szarej tektury zdjęcie.
Na nim poetka Marina Cwietajewa w długiej, wytartej, kiedyś chyba niebieskiej, jedwabnej spódnicy, sportowej kamizelce, sandałach i paryskim berecie zaciskała palce na papierosie i patrzyła w dal nieobecnym spojrzeniem.
- To niemożliwe, takiego zdjęcia nie ma, to wspomnienie Arbuzowej, przytoczone w książce, którą skończyłam czytać dwa dni temu, czternaście lat po twojej śmierci! - mówiłam przejęta.
- Ależ jest! Mam je od Emfazego, a to wszystko wyjaśnia!
- Wyjaśnia? Nic nie wyjaśnia! Wiem, że twój kuzyn, Emfazy, to wybitny fotograf, ale to nic nie wyjaśnia.
- Takiego zdjęcia nie ma i być nie może! - protestowałam, obracając jednak ostrożnie w palcach fotografię.
- Dasz mi parę groszy na tramwaj? - zmieniłaś temat.
A gdy podawałam ci banknot, cofnęłaś moją dłoń:
- Wolałabym drobne - powiedziałaś.
Wysypałam zawartość portfela na biurko. Ściągnęłaś czarne, koronkowe rękawiczki i zaczęłaś odliczać srebrne i żółte monety. Jedna z nich wypadła ci z dłoni i potoczyła się po podłodze.
Zaspałam. Obudziła mnie kotka Ryśka, żonglując wykradzioną nam kiedyś dwuzłotówką. Obiecałam sobie, że gdy tylko kot przestanie interesować się monetą, to ją zachowam.
Na tamtą stronę przeprawia się z obolem. Mam nadzieje, że to waluta bezzwrotna, jednorazowa.
W innym śnie, śnionym na przełomie zimy i wiosny sprawdzałam prace uczniów i tkwiłam po uszy w papierach. Gdy oderwałam wzrok od kolejnej kartki, dostrzegłam, że na miejscu, które jeszcze niedawno zajmowała uczennica, zasiadasz ty. Twoja obecność wcale mnie nie zdziwiła, była mi miła. Obracałaś w dłoniach szklany słoiczek w kobaltowym, twoim ulubionym, kolorze.
- Wiesz, moja prababka Mary, hrabianka, autentyczna Peruwianka, miała plantację ziół, z których sama ręcznie wytwarzała kosmetyki - mówiłaś. - Znalazłam w papierach rodzinnych receptury, no i zrobiłam krem. Działa, zobacz, działa. A przecież mam już swoje lata i raczej się nie oszczędzam.
Istotnie, twoja twarz była gładka i świeża, żadne cienie nie kładły się pod oczami.
Bezceremonialnie dopijałaś resztki mojej kawy, przeglądałaś książki. Pokazywałam ci fragmenty prac, zwłaszcza te skażone dziwną stylistyką, zaśmiewałyśmy się do łez z cudacznych związków frazeologicznych.
- A może nie trzeba tego sprawdzać, poprawiać?
- Zostawić tak obłędnie błędne!
- Błędność niech będzie możliwą formą dyskursu.
- Po co oceniać, krytykować, recenzować, a tym samym piętnować.
- Ba, sugerować deficyt...
- Tak, łatwo można byty pomnożyć.
- Niech będzie radośnie!
- Lekko i zabawnie!
- Błędy źródłem radości!
- Krynicą autentyczności! - eskalowałyśmy.
Wyciągnęłam spod stosu książek niewielki tomik w jaskrawej okładce:
- A tego nie mogę czytać - powiedziałam. Męczy mnie od paru tygodni.
- Takie złe, takie słabe? - zapytałaś.
- Nie o to chodzi, mam wrażenie podwójnego szyfru, jakby ktoś przepisał melodię na aleatorykę. Wszystko ma znaczyć i jest duszno.
- No tak, jak każde słowo ma mienić się znaczeniami, całość się zatraca. Zostaw to, oddaj do biblioteki, porzuć na ławce w parku albo zapomnij, wysiadając z pociągu - doradzałaś. A potem nagle zmieniłaś temat:
- Czy w Urszulewie jeszcze można wynająć domek? - spytałaś.
- Dlaczego Urszulewo?
- Wiesz, woda, spokój. A poza tym, gdzieś trzeba się ogarnąć przed premierą.
Odnalazłam mój notatnik w pomarańczowej okładce i zaczęłam szukać kontaktu do Urszulewa, a gdy podniosłam znad niego głowę, ciebie już nie było. Tylko na postumencie lampy stało kobaltowe szkiełko.
Obudziłam się, niebieski słoiczek zniknął, kot skubał płatki róży wśród notatek i kubków z niedopitą herbatą.
Wiem, tajemnicze eliksiry z innych są światów, a czytając prace uczniów, można czasem dojść do ściany. Tylko te rozmowy z tobą umarłą i w snach niepokoją, bo wydają się czasem ważniejsze niż te na jawie, gdzie w licznych mailach odkłada się tak dużo na potem, do spotkania albo, coraz częściej, niespotkania. Książka w jaskrawej okładce istniała naprawdę i rzeczywiście nie dała się czytać. Skorzystałam z twojej rady i zostawiłam ją niepostrzeżenie w pociągu, gdy jechałam na spotkanie autorskie.
Bywa, że sny z tobą są fabularne i skończone, zdarza się także, że zjawiasz się w nich na chwilę, w drobnym epizodzie, a potem szybko znikasz, tak jak wtedy, gdy za sprawą onirii, znalazłyśmy się latem w Rzymie.
Ogródek kawiarenki, po cienistej stronie placu, wychodził na wąską uliczkę. Dojrzewało przedpołudnie. Śmiałyśmy się do rozpuku, naśladując reżysera, pana Zanniniego, który w zabawny sposób używa słowa sensimagnifique. Byłyśmy zdania, że to słowo sam wymyślił, że to neologizm, ćwiczyłyśmy na serwetkach jego możliwą pisownię: twoje zawijasy, moje drobne pismo, ustalałyśmy możliwą, a raczej niemożliwą, etymologię. Było lekko, zabawnie, uśmiechali się do nas przechodnie. Tylko tyle. Sen jak wytchnienie.
Wracam do ciebie często myślami. Pretekstem może być wszystko. Jakiś rekwizyt z cudzego przedstawiania, barwa obłoków, dotyk jedwabiu, przedmioty życia codziennego, zapachy.
Na przykład zioła i przyprawy: saszetka z guaraną wędrowała w twojej kuchni przez tydzień, najpierw przycupnęła na chwilę na etażerce, oddzielającej kuchnię od jadalni, potem widziano ją na kredensie, wreszcie wylądowała na wysokiej szafce na naczynia i pewnie jest tam do dziś, o ile istnieje tamta szafka i tamta kuchnia, o ile stoi jeszcze tamten dom z widokiem na staw i las. Przyprawy tłoczyły nad piecem w nierównym szeregu, etykietki na niektórych wskazywały, że przywiozłaś je z Berlina. Obrastały kurzem i płowiały na średni brąz. Trudno było rozpoznać zawartość po wyglądzie, a wytarte napisy mogły wprowadzić w błąd. Dawno straciły właściwości i tylko wytrawny węch mógł wytropić w słoiczkach ślad zapachowy cynamonu, imbiru czy kuminu. Już tak zazwyczaj jest, że przyprawy najpierw zdobią, potem zagracają wnętrze. Odkąd to wiem, zabieram zawsze w dłuższą podróż niewielki kuferek z wonnymi ziołami, bo nie ma nic bardziej rozczarowującego niż czerpanie przy gotowaniu potrawy z zastanych zasobów, gdy sypiesz suszone zioła o wdzięku trocin, a one zamiast ożywiać bukiet i smak, układają się ciężko w garnku niczym muł na dnie rzeki.
Ale, gdy przychodzisz w snach, zabierasz mnie na łąki i do lasu. Rozcieramy w palcach gałązki dzikiej mięty, pokazujesz, gdzie rośnie czosnek niedźwiedzi, zrywasz delikatny listek wijącego się w cieniu kurdybanku.
I gdy wracamy z przechadzki i siadamy na werandzie, podajesz mi kawę i mówisz:
- Peruwiańska, tak jak moja prababka Mary.
- Z kardamonem - dodajesz. Dobrym, w zielonych osłonkach. Od Turka, znad Landwehrkanale.
Mogę podarować ci tylko pola snów, na których pojawisz się, gdy zechcesz. W moich snach z tobą pachną zioła, jest spokój, nie boję się o ciebie. A ty swobodnie wędrujesz między światami w moim świecie.