marmurową płytą przykrywam się przed słońcem
a ciepła ziemia przyjmuje mnie z milczeniem
jej czarne usta pełne są pokory
mamrocze imiona martwych na przemian z przekleństwami
tak że nie sposób już ich odróżnić
lód mnie otacza a lud osądza
pamiętaj że ręka która niesie do chrztu
musi mieć również siłę utopić
a przecież i tak każdy wyznaje swoją religię
składając ofiary w barze siłowni na boisku
nie uciekaj
i tak będziesz się czuł rozdarty jak matka mordercy
z poezją u nogi nie uciekniesz
nigdy
wybacz że nie piszę o tobie na murach
nie rzucam brukiem z twoim imieniem
na ustach nie maszeruję krzycząc ceglane hasła
a jedynie kruszę ją
powoli wcieram w papier
biel i czerwień
Antropologia
Marcinowi Świetlickiemu
tym razem nie zasypiaj otwórz swoje oczy szeroko
rozkaż im zapomnieć wszystko co dotychczas oglądały
uszy niech nie pamiętają głosu matki ani ojca
dłonie dotyku trawy język niech nie wie czym jest woda
leżąc na rodzinnej ziemi rozetnij tors na połowy
nie krzycz wszystko co dobre na tym świecie rodzi się w bólu
lewe żebro zakop na cmentarzu pod innym imieniem
żeby nawet prawe żebro nie wiedziało gdzie spoczywa
świat to nie zbiór jednostek to jednostki są zbiorem świata
nie przyszliśmy tutaj dać świadectwo przyszliśmy się kochać
w milczeniu i w ciemnościach można łatwo pomylić kształty
nauczysz się chodzić jak dziecko i rozróżniać kolory
w szczególności
biel i czerń
***
zdejmij opaskę Temido dość już głów ścięłaś na oślep
sprawiedliwość ma oczy które nie boją się konfrontacji
wystarczająco dużo było już sądów w ciemnościach
w mrokach piwnic i podziemi
usta są dziurką od klucza przez którą zagląda świat
swoim okiem dostrzega niedokończone kształty
a wszystko rodzi się wewnątrz z dala od wścibskiego wzroku
w świetle widzimy jedynie kontury
liczę stopnie do piwnicy tak że straciłem rachubę
wybacz że nie jestem Jasińskim ani Tuwimem
posadziłem mech na wszystkich wielkich urządzeniach
widziałem jak tłum pożarł i wypluł naród
na swoich drzwiach znajduję klepsydrę
za nimi jest tylko ciemna i pusta szatnia
spośród wszystkich kostiumów najtrudniej ubrać
twarz Chrystusa i dostrzec ją w sobie
księżyc zapalił się na czarnym suficie
jedyną przydzieloną nam rolą jest milczeć i pamiętać
być częścią i dziać się
Coming out
niewysłowiona noc zamieszkała we krwi
światło wypełniło gorejącą wodę
na brzuchu krzyżują się
blizny
droga prawda i życie
Twoja wola
może kiedyś stopnieje cement w którym zastygliśmy
poliże nas pies co chwilę wcześniej rozgryzał kość do szpiku
w tym czasie zdąży już umrzeć kolejny tysiąc Norwidów
wolałbym gdyby z chaosu wyłonił się śmiech zamiast Boga
tak mogę jedynie zlepiać śliną skrzydła z piór
wysiadywanych na nocnej poduszce
próbować uśmiechem nagiąć wszechświat
do swojej woli
Pęd
nie idę w stronę żadnego z czterech możliwych kierunków
mieszkam w klatce zbudowanej z żeber
w tej świątyni wierzy się że ta siła napędza wszechświat
Pieśń
samo to
samotność
to samo to
samienie
siebie
się
Śni
Niedoświt
gdy na polach ukrzyżowaliśmy strachy na wróble
tańczące ostatni raz do śpiewu ptaków
oblekliśmy się łańcuchem przyczynowo-przypadkowym
wchodząc w betonowe buty przytwierdzające do labiryntu
w krwistym oczodole bez dna
roznosi się mój niesłyszalny krzyk
tkający coraz grubszą skórę
nieprzenikalną dla emitowanych nonsnosensów
ciało zazdrości wodzie
płonie jedynie na powierzchni