Wyszukiwanie

:

Treść strony

Teksty literackie

Wiersze

Autor tekstu: Zdzisław Drzewiecki
Ilustracja: Szymon Drzewiecki
10.09.2019

 

Autoportret możliwy

 

A może z ptakami za widnokrąg wraz, pora byłaby najwyższa

 

Może to jeszcze nie jest ta pora, najwyższa z najwyższych. By dotrzeć. Do sensu

rzeczy. Do istoty tych przestrzeni, nagle gęstniejących wokół mnie.

Jakby kolejne dni zamykały się przede mną. Jakbym wędrówkę miał

przerwać. A przecież muszę jeszcze iść ku odległym światłom. Ku gwieździe

swojej. Ku wyspom mgłą zasnutym.

A po drodze tyle jest twarzy wartych zapamiętania i uścisków dłoni

pieczętujących chwilę.

Mam pięćdziesiąt osiem lat. Boję się latać samolotami. Nie posiadam różnych

rzeczy, bez których wielu nie może się obyć.

Mam natomiast wiele książek, które czytałem po kilkakroć. Niektóre z nich

mogłyby mnie powieść gdziekolwiek. I ja gotów jestem pójść za nimi.

Słucham jazzu, wychowałem się jednak na muzycznych wizjach Syda Barretta 

i spółki. Leonard Cohen był moim przybranym ojcem. Jack Kerouac i Sted

stworzyli teorię wolności, którą próbowałem wyznawać. Ale to są zbyt drogie

balsamy. Zbyt odległe gwiazdy. Ku samozatraceniu prowadzące drogi.

Coraz szybciej się męczę. Powietrze wokół dławi. Z trudem wchodzę po

schodach. Ostrożnie podchodzę do wszelkich lśnień dookolnych.

Wieża prawdy jest jednak daleko. Nieosiągalnie daleko. Jestem podmiotem

lirycznym tego wiersza. Mam pięćdziesiąt osiem lat.

Rozpoczynam oczekiwanie. Na porę.

 

 

 

55033

 

Numer. Ciemny tusz nie zdobi przedramienia. Jak się przytulić do ręki, którą

zbezczeszczono wielokroć? Bito, łamano. Do ręki, która omal nie spłonęła   

w krematoryjnym piecu. Jak tchnąć w nią czucie? Uczucie. Czy wzdrygnie się

przed pieszczotą?

Kobieta, do której należy ta ręka, stoi przy oknie. Bezradna. Wpatruje się

w lustro szyby, widzi w nim czarne niebo.

Nigdy nie odsłania firanki, zostawia sobie tę drobinę intymności.

Już ją kiedyś odarto ze wszystkiego.

Patrzy jak dzieci gonią hitlerowców z drugiego podwórka.

Bawią się w wojnę. Wojnę, która ją naznaczyła.

55033. Stygmatyczka z KL Auschwitz i KL Ravensbruck.

Rozsypuje cukier słodząc herbatę i natychmiast zbiera z obrusa

białe kryształki. Szklą się jej oczy, kiedy kroi chleb.

Surowe wargi odzywają się rzadko, nie silą się na jakąkolwiek puentę.

Uśmiecha się do mnie, bierze na kolana i częstuje ciastem.

Anioł stróż mojego dziecięcego serca.

Opowiada mi historie bez ciemnych cieni przeszłości.

Często zastyga wpół słowa i wpatruje się

w dal, jakby pragnęła odzyskać coś, co przecież bezpowrotnie utraciła.

Jakby czekała, że ktoś nadejdzie z tamtej, fioletowej strony wieczoru.

Stygmatyczka z KL Auschwitz i KL Ravensbruck.

Numer 55033.

Babcia Henia.

 

 

 

Na pustym dworcu w Ł.

 

Noc rozlewa się gęstym fioletem.

Gdzieś znikają światła ostatniego autobusu,

który mógł mnie stąd jeszcze zabrać:

niebieski trolejbus zabierze mnie stąd, trolejbus ostatni .

Z otwartych toalet dochodzi odgłos

radioodbiornika i smród niespłukiwanych pisuarów.

Miasto rozprute jak brzuch ryby, wchłania ostatnich wędrowców,

ale ja nie mam tutaj już żadnych tropów, które mógłbym podjąć,

żadnych zahaczeń, zaczepień. Wskazówki dworcowego zegara utknęły

w czasoprzestrzeni. Wklęsła samotność.

Książka pozwala nie zasnąć. W całodobowym barze kelnerka podaje mi

ratunkowe koło kawy. Klisza pamięci przewija się w zwolnionym rytmie.

Czarne słońca wypalają wspomnienia.

Wyjechać stąd przed świtem, zanim wszystko tak kusząco się pootwiera.

  

 

 

Atomowe serce matki

Nie obwiniaj świata matko, zniesiesz jeszcze i to.

 

Znowu trąbią na trwogę mamo, pada kolejne Jerycho .

Wieża krzyku podchodzi do gardła, twoje serce eksploduje. 

Są w nim łąki, ulice, dom w Ł., mur okolony drutem i ujadanie psów, 

i tyle postrzępionych twarzy. Czarne słońca wypalają ci oczy; jaskółki

krążą nad głodną ziemią.

Mogę jeszcze dotknąć ręką twojego chłodnego czoła,

pogładzić trawy siwych włosów. Wsłuchać się w twój oddech. 

Mamo nie mów tak cicho, jestem twoim synem, nie umiem jednak do

ciebie wrócić. Nie mogę do ciebie wrócić.

Wiem, że masz tyle żalu do świata, zniesiesz jednak i to.

Gdzie jest twój syn, matko ?

Jego krew zastygła na bruku Hiroszimy, na placu Tiananmen, pod gdańską

Stocznią, spłonął w Jedwabnem, zastrzelono go na Majdanie.

Zaśpiew smutny się niesie matko, żałobna sukienka zabiera cię coraz

głębiej w przestrzenie milczenia.

Stajesz się cieniem, drżą ci ręce kiedy je składasz do modlitwy,

bezwiednie, w jakimś bardziej geście zadziwienia, niż chrześcijańskiej

pokory. Nigdy nie wierzyłaś w Boga.

O czym będziemy rozmawiać w zimowe wieczory, kiedy śniegi, być może,

przyniosą chwilową ulgę zapomnienia.

Ojciec naprawia karabin i mówi, że szykuje się do wojny.

Mamo komu niesiesz te kwiaty? Powstaje kolejna blizna na twoim sercu.

Skąd czerpiesz siłę? 

Mamo, zniesiesz i to, choć twoje serce właśnie eksplodowało.

Przechodzą przez nie przypadkowi ludzie, każdy zabiera dla siebie kawałek

twojej miłości.

Trąby nieustannie grzmią swoje podzwonne,

twoje oczy odbijają płytki błękit nad nami,

tak płytki mamo, że aż głupio,

że na pokuszenie wodzić się nie dajemy.

 

 

 

*****

Urodziłem sie sześć lat po Stalinie, ale jeszcze wielu śpiewy nuciło żałobne

i chowało po domach szatańskie pamiątki.

Zrozumiałem prawie wszystko w wieku 16 lat, gdy po raz pierwszy

przeczytałem teksty Dylana z płyty Blood on the Tracks, mozolnie tłumacząc je

ze słownikiem.

Wówczas było mi wszystko jedno, co do mnie mówisz, ojcze. Wiedziałem,  

że wszelkie racje w tym życiu są gdzie indziej. I love freedom, poznałem

dziewczynę i nagle mogłem fruwać, wzlatywać i patrzeć z góry na małe figurki.

Szachownica nie daje wolności.

Musiałem nauczyć się buntować w każdy możliwy sposób przeciwko

martwemu światu. Nikt nie uczył nas prawd żywych a szkiełko i oko nie

potrafiło wytłumaczyć pytań o gwiazdy zakryte, o coraz dalsze gwiazdy.

Patriotyzmu uczyłem się z opowiadań dziadka Rufina. Jego mundur powstańca

śląskiego był ikoną, przytłaczał mnie swoją świętością. Niczym Jeździec

Apokalipsy. Z numeru na przedramieniu mojej babki czerpałem większą wiedzę

o ludziach, niż od boga, do którego nigdy mnie nie zaprowadziłeś.

Skazałeś mnie na samotność. Nienawidziłem twojego świata, oparów wódki,

gadających ust i wygrażających pięści. Wówczas zjawił się Dylan i wysuszył

mi łzy strachu, z nim pojawili się inni, cała armia dylanów.

Od tej pory płakałem tylko łzami wzruszenia. Czułem się silny. Szlachetniałem.

W bielszą stronę dni wchodziłem. Coraz rzadziej wykonywałem półobrót.  

Za plecami było tylko martwe miasto.

 

 

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry