Autoportret możliwy
A może z ptakami za widnokrąg wraz, pora byłaby najwyższa
Może to jeszcze nie jest ta pora, najwyższa z najwyższych. By dotrzeć. Do sensu
rzeczy. Do istoty tych przestrzeni, nagle gęstniejących wokół mnie.
Jakby kolejne dni zamykały się przede mną. Jakbym wędrówkę miał
przerwać. A przecież muszę jeszcze iść ku odległym światłom. Ku gwieździe
swojej. Ku wyspom mgłą zasnutym.
A po drodze tyle jest twarzy wartych zapamiętania i uścisków dłoni
pieczętujących chwilę.
Mam pięćdziesiąt osiem lat. Boję się latać samolotami. Nie posiadam różnych
rzeczy, bez których wielu nie może się obyć.
Mam natomiast wiele książek, które czytałem po kilkakroć. Niektóre z nich
mogłyby mnie powieść gdziekolwiek. I ja gotów jestem pójść za nimi.
Słucham jazzu, wychowałem się jednak na muzycznych wizjach Syda Barretta
i spółki. Leonard Cohen był moim przybranym ojcem. Jack Kerouac i Sted
stworzyli teorię wolności, którą próbowałem wyznawać. Ale to są zbyt drogie
balsamy. Zbyt odległe gwiazdy. Ku samozatraceniu prowadzące drogi.
Coraz szybciej się męczę. Powietrze wokół dławi. Z trudem wchodzę po
schodach. Ostrożnie podchodzę do wszelkich lśnień dookolnych.
Wieża prawdy jest jednak daleko. Nieosiągalnie daleko. Jestem podmiotem
lirycznym tego wiersza. Mam pięćdziesiąt osiem lat.
Rozpoczynam oczekiwanie. Na porę.
55033
Numer. Ciemny tusz nie zdobi przedramienia. Jak się przytulić do ręki, którą
zbezczeszczono wielokroć? Bito, łamano. Do ręki, która omal nie spłonęła
w krematoryjnym piecu. Jak tchnąć w nią czucie? Uczucie. Czy wzdrygnie się
przed pieszczotą?
Kobieta, do której należy ta ręka, stoi przy oknie. Bezradna. Wpatruje się
w lustro szyby, widzi w nim czarne niebo.
Nigdy nie odsłania firanki, zostawia sobie tę drobinę intymności.
Już ją kiedyś odarto ze wszystkiego.
Patrzy jak dzieci gonią hitlerowców z drugiego podwórka.
Bawią się w wojnę. Wojnę, która ją naznaczyła.
55033. Stygmatyczka z KL Auschwitz i KL Ravensbruck.
Rozsypuje cukier słodząc herbatę i natychmiast zbiera z obrusa
białe kryształki. Szklą się jej oczy, kiedy kroi chleb.
Surowe wargi odzywają się rzadko, nie silą się na jakąkolwiek puentę.
Uśmiecha się do mnie, bierze na kolana i częstuje ciastem.
Anioł stróż mojego dziecięcego serca.
Opowiada mi historie bez ciemnych cieni przeszłości.
Często zastyga wpół słowa i wpatruje się
w dal, jakby pragnęła odzyskać coś, co przecież bezpowrotnie utraciła.
Jakby czekała, że ktoś nadejdzie z tamtej, fioletowej strony wieczoru.
Stygmatyczka z KL Auschwitz i KL Ravensbruck.
Numer 55033.
Babcia Henia.
Na pustym dworcu w Ł.
Noc rozlewa się gęstym fioletem.
Gdzieś znikają światła ostatniego autobusu,
który mógł mnie stąd jeszcze zabrać:
niebieski trolejbus zabierze mnie stąd, trolejbus ostatni .
Z otwartych toalet dochodzi odgłos
radioodbiornika i smród niespłukiwanych pisuarów.
Miasto rozprute jak brzuch ryby, wchłania ostatnich wędrowców,
ale ja nie mam tutaj już żadnych tropów, które mógłbym podjąć,
żadnych zahaczeń, zaczepień. Wskazówki dworcowego zegara utknęły
w czasoprzestrzeni. Wklęsła samotność.
Książka pozwala nie zasnąć. W całodobowym barze kelnerka podaje mi
ratunkowe koło kawy. Klisza pamięci przewija się w zwolnionym rytmie.
Czarne słońca wypalają wspomnienia.
Wyjechać stąd przed świtem, zanim wszystko tak kusząco się pootwiera.
Atomowe serce matki
Nie obwiniaj świata matko, zniesiesz jeszcze i to.
Znowu trąbią na trwogę mamo, pada kolejne Jerycho .
Wieża krzyku podchodzi do gardła, twoje serce eksploduje.
Są w nim łąki, ulice, dom w Ł., mur okolony drutem i ujadanie psów,
i tyle postrzępionych twarzy. Czarne słońca wypalają ci oczy; jaskółki
krążą nad głodną ziemią.
Mogę jeszcze dotknąć ręką twojego chłodnego czoła,
pogładzić trawy siwych włosów. Wsłuchać się w twój oddech.
Mamo nie mów tak cicho, jestem twoim synem, nie umiem jednak do
ciebie wrócić. Nie mogę do ciebie wrócić.
Wiem, że masz tyle żalu do świata, zniesiesz jednak i to.
Gdzie jest twój syn, matko ?
Jego krew zastygła na bruku Hiroszimy, na placu Tiananmen, pod gdańską
Stocznią, spłonął w Jedwabnem, zastrzelono go na Majdanie.
Zaśpiew smutny się niesie matko, żałobna sukienka zabiera cię coraz
głębiej w przestrzenie milczenia.
Stajesz się cieniem, drżą ci ręce kiedy je składasz do modlitwy,
bezwiednie, w jakimś bardziej geście zadziwienia, niż chrześcijańskiej
pokory. Nigdy nie wierzyłaś w Boga.
O czym będziemy rozmawiać w zimowe wieczory, kiedy śniegi, być może,
przyniosą chwilową ulgę zapomnienia.
Ojciec naprawia karabin i mówi, że szykuje się do wojny.
Mamo komu niesiesz te kwiaty? Powstaje kolejna blizna na twoim sercu.
Skąd czerpiesz siłę?
Mamo, zniesiesz i to, choć twoje serce właśnie eksplodowało.
Przechodzą przez nie przypadkowi ludzie, każdy zabiera dla siebie kawałek
twojej miłości.
Trąby nieustannie grzmią swoje podzwonne,
twoje oczy odbijają płytki błękit nad nami,
tak płytki mamo, że aż głupio,
że na pokuszenie wodzić się nie dajemy.
*****
Urodziłem sie sześć lat po Stalinie, ale jeszcze wielu śpiewy nuciło żałobne
i chowało po domach szatańskie pamiątki.
Zrozumiałem prawie wszystko w wieku 16 lat, gdy po raz pierwszy
przeczytałem teksty Dylana z płyty Blood on the Tracks, mozolnie tłumacząc je
ze słownikiem.
Wówczas było mi wszystko jedno, co do mnie mówisz, ojcze. Wiedziałem,
że wszelkie racje w tym życiu są gdzie indziej. I love freedom, poznałem
dziewczynę i nagle mogłem fruwać, wzlatywać i patrzeć z góry na małe figurki.
Szachownica nie daje wolności.
Musiałem nauczyć się buntować w każdy możliwy sposób przeciwko
martwemu światu. Nikt nie uczył nas prawd żywych a szkiełko i oko nie
potrafiło wytłumaczyć pytań o gwiazdy zakryte, o coraz dalsze gwiazdy.
Patriotyzmu uczyłem się z opowiadań dziadka Rufina. Jego mundur powstańca
śląskiego był ikoną, przytłaczał mnie swoją świętością. Niczym Jeździec
Apokalipsy. Z numeru na przedramieniu mojej babki czerpałem większą wiedzę
o ludziach, niż od boga, do którego nigdy mnie nie zaprowadziłeś.
Skazałeś mnie na samotność. Nienawidziłem twojego świata, oparów wódki,
gadających ust i wygrażających pięści. Wówczas zjawił się Dylan i wysuszył
mi łzy strachu, z nim pojawili się inni, cała armia dylanów.
Od tej pory płakałem tylko łzami wzruszenia. Czułem się silny. Szlachetniałem.
W bielszą stronę dni wchodziłem. Coraz rzadziej wykonywałem półobrót.
Za plecami było tylko martwe miasto.