Właściwie nie wiem, kiedy i jak się to zaczęło. Ta muzyka była zawsze gdzieś obok mnie. Jak wiecie, przez lata byłem zagorzałym metalowcem i choć znałem ich piosenki, nie pogardzałem nimi, to jednak nie doceniałem ich należycie. W pewnym momencie mojego życia musiałem ułożyć playlistę do mojej kawiarni, składającej się z utworów łatwych i przyjemnych i ten wybór był oczywisty. Część redaktorów (jeśli nie wszyscy) pamiętają czasy tego przedziwnego przybytku przy ulicy Prostej 13, gdzie wieczorami grano muzykę na żywo i pito craftowe piwa. Największe tego typu imprezy odbywały się w soboty, a więc w niedzielę odchorowywaliśmy noc poprzednią. Beztroskie to były czasy, gdy w Polsce nie obowiązywał zakaz palenia w miejscach publicznych i niedziele moi zaprzyjaźnieni goście spędzali na kawie, papierosie… i Beatlesach.
W tym miejscu bardzo chcę pozdrowić Zieloną, która, mam nadzieję, czyta właśnie ten felieton, gdyż po części to ona przypomniała mi o geniuszu czwórki z Liverpoolu. Wtedy też olśnił mnie jeden z najważniejszych albumów w historii muzyki rozrywkowej „Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Wtedy również w mojej głowie narodził się skacowany (nazwijmy rzecz po imieniu) pomysł, czy też raczej marzenie, posiadania tegoż albumu w najczystszej możliwej formie, to jest takiej, jaka została wydana 26 maja 1967 roku w Wielkiej Brytanii – na winylu w wersji mono.
Po mojej przeprowadzce do Dublina kilka lat później zrealizowałem marzenie o zakupie gramofonu i na poważnie zabrałem się za szukanie płyt, jakie mógłbym na nim odtwarzać. Przypadkowe trafienie na koncert The Mersey Beatles, jednego z najlepszych tribute bandów Beatlesów, oraz obejrzenie „The Beatles Anthology” w ośmiu odcinkach rozbudziły tylko dawne marzenie…
Podczas dublińskiego świątecznego targu staroci trafiłem na Sierżanta Pieprza. Czytałem trochę o nim. Wiedziałem o tym, że wyżej cenione są egzemplarze wciąż posiadające kartę z wąsami i pagonami do wycinania – atrybutami, dzięki którym można było się przebrać za tytułowego kierownika Zespołu Złamanych Serc. Płyta, którą miałem przed sobą, kartę tę wciąż miała. Właściciel stoiska zawołał dwadzieścia pięć euro, skontrowałem propozycją dwudziestu i dobiliśmy targu. Po powrocie do domu zabrałem się za internet, żeby sprawdzić, co nabyłem. Nie chciałem uwierzyć, ale trzymałem w rękach pierwsze tłoczenie pierwszego wydania tego albumu. Nieoceniony Discogs (o którym pisałem w poprzednim felietonie) informował, że owszem, wycinanka to jedno, ale sama płyta powinna siedzieć w tak zwanej psychodelicznej koszulce – papierowej kopercie na płytę, z nadrukowanymi różowo białymi plamami, która również w moim egzemplarzu się znajdowała. Same zaś numery seryjne matrycy płyty nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Kompletne pierwsze tłoczenie… Sen się ziścił. I co dalej? Zebrać wszystkie?
Problemem jest fakt, że w opinii publicznej stare wydania Beatlesów są niesamowicie wręcz cenne. Zapomina się o fakcie, że panowie byli (i wciąż są) najlepiej sprzedającym się zespołem w historii muzyki. O ile pierwszy album (o nim za chwilę) nie miał aż tak sporego nakładu, to wyżej wymieniony „Sgt Peppers…” w samych tylko Stanach Zjednoczonych sprzedał się w ponad dwóch milionach kopii do końca 1967 roku. Trudno więc powiedzieć, że jest to płyta trudna do zdobycia, Beatlesi jednak są wciąż popularni i ceny ładnych egzemplarzy są wysokie, a wraz ze wzrostem popularności płyt winylowych samych w sobie ich cena również wzrasta. Mój egzemplarz, choć zniszczony, wciąż gra ładnie i, nie zapominajmy, jest kompletny. W momencie jego zakupu była to już niezła cena, w chwili obecnej mógłbym go sprzedać za trzykrotność pieniędzy, jakie na niego wydałem. Odwiedzając giełdy płytowe, widziałem ceny z kosmosu, jakie handlarze chcieli za Beatlesów. Popyt rodzi podaż i jeśli ktoś jest gotów przepłacić, to znajdzie się handlarz, który to wykorzysta. Rozpoczęło się więc polowanie na pierwsze tłoczenia.
Wpierw wyśledziłem ładny egzemplarz „With The Beatles”, drugiego studyjnego dokonania Wielkiej Czwórki. Album ten kupiłem za pośrednictwem Discogs (a jakże) za niecałe dwadzieścia funtów. Za podobną cenę znalazłem tam również słynne „Abbey Road”. Ostatnio kolekcja rozrosła się o „Help!” i „A Hard Day’s Night”. Na innym markecie świątecznym nabyłem „Beatles For Sale”. „Please, Please Me”, pierwsze wydawnictwo Brytyjczyków, znalazłem w późniejszej edycji, ale do tego znowu wrócimy. Z płyt przystępnych cenowo brakuje jeszcze „Rubber Soul” oraz soundtracku do „Żółtej Łodzi Podwodnej”. W międzyczasie „Sierżant Pieprz” obchodził pięćdziesiąte urodziny, więc nabyłem wydanie jubileuszowe, o którym wspomniałem we wcześniejszym felietonie, a to pierwsze poszło w ramkę i zdobi kolekcję.
I tu zaczynają się schody.
„Please, Please Me” było wydawnictwem o tyle niezwykłym, że w tamtych czasach młodzieży (a było to wszak muzyka młodzieżowa) nie stać było na albumy długogrające. Większość kapel rock and rollowych wydawała single na siedmiocalowych krążkach. Wydawnictwo Parlophone było też wtedy w trakcie zmieniania swego logo, szacuje się więc, że pierwsze wydanie tego albumu, ze starym logo na płycie, wytłoczone zostało w około tysiącu egzemplarzy, licząc razem mono i stereo. Stereo w 1963 było szczytem ekstrawagancji, tak więc na chwilę obecną te wydania kosztują bagatela dwadzieścia tysięcy euro. Mono (nie oszukujmy się, nie celuję w stereo) to „tylko” trzysta pięćdziesiąt.
„Revolver” posiada inną historię. Wszyscy członkowie zespołu dostawali od wydawnictwa egzemplarze płyt. To John Lennon miał zorientować się, że mix piosenki „Tomorrow Never Knows” nie jest tym miksem, jaki zespół zgodził się umieścić na płycie. Pierwsze albumy szybko usunięto ze sklepów, zastępując je drugim tłoczeniem, z właściwą już wersją utworu. Ładny egzemplarz to jakieś sto pięćdziesiąt euro.
Znany wszędzie jako „Biały Album” „The Beatles” był również dosyć popularny, ale fakt, że był numerowany, podnosi jego cenę. Ładnie grająca kopia to około stu euro.
Ostatni album, jaki został wydany, „Let It Be” oryginalnie zawierał stuczterdziestosześciostronicową książkę i kosztuje prawie dwieście euro.
Powyższa lista nie zawiera ścieżki dźwiękowej do filmu „Magical Mystery Tour”, która została oficjalnie wydana tylko w USA, ani równie amerykańskiego, chyba najsławniejszego „Yesterday and Today” z tzw. Butcher Cover.
O tym drugim nadmienię tylko historię, jak w pogoni za fortuną ludzie niszczyli płyty. Oryginalnie okładka posiadała niefortunne zdjęcie zespołu obłożonego kawałkami mięsa i rozczłonkowanymi lalkami. Amerykańskie, wrażliwe społeczeństwo oburzyło się na taki obrót rzeczy i płyty wycofano ze sprzedaży. Szybko zrobiono kolejną sesję zdjęciową, gdzie panowie siedzą w ogromnym kufrze (tzw. Trunk Cover). Kapitalizm jednak znieść by nie mógł niszczenia produktu, tak więc na oryginalne obrazoburcze okładki naklejono nowe, akceptowalne. Taka też wersja w chwili obecnej jest dosyć droga, jako że oryginalne „Butcher Cover” właściwie się nie pojawiają, trzymane są w szponach kolekcjonerów, wersja z naklejką jest w cenie. Amatorzy, chcąc zbić majątek na pierwotnej wersji, zdzierali naklejkę, niszcząc płyty. Ironią tej sytuacji jest fakt, że zniszczonych kopii jest sporo, a ten właśnie wariant jest najniżej ceniony przez kolekcjonerów. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle.
Dlaczego interesują mnie więc tylko wydania brytyjskie? Po części, aby utrudnić sobie zadanie. Co to by była za zabawa, gdyby listę wymarzonych płyt można było skompletować w ciągu miesiąca? Po drugie, brytyjskie wydawnictwa były dokładnie takie jak Lennon, McCartney, Harrison i Ringo Starr sobie życzyli. W tamtym czasie praktycznie każdy kraj wydawał Beatlesów, jak mu się żywnie podobało. Zjednoczone Królestwo było jedynym, gdzie panowie do spółki z Georgem Martinem i Brianem Epsteinem mieli coś do powiedzenia.
Strasznie podoba mi się koncept przedmiotu, który ma znaczenie historyczne, a jednak wciąż gra, wciąż cieszy, pachnie i wygląda tak jak wtedy, gdy Beatlesi byli największym zespołem świata. Po wielu latach wciąż są jednym z najlepiej sprzedających się artystów na globie. Słyszę głosy, że Rolling Stones wciąż grają, że to The Doors byli ważniejsi, ale faktem jest, że Lennon i spółka zmienili oblicze muzyki, trendy i modę. Że mieli wpływ na to, jak brzmiał zespół Queen, czy też jak się dziś gra koncerty. Przed Beatlesami nikt nie potrzebował więcej niż stuwatowych wzmacniaczy. Przed Beatlesami nikt nie grał na stadionach. I to jednak „Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band” jest pierwszym w historii muzyki albumem koncepcyjnym, bez którego nie byłoby na przykład „The Wall” Floydów. Beatlesi byli największym zespołem w historii muzyki.
A czego będę szukał, jak już zbiorę wszystkie ich albumy? Nie wiem… Ale Pink Floyd było najważniejszym zespołem rocka progresywnego…