Wyszukiwanie

:

Treść strony

Media

POBYT

Autor tekstu: Andrzej Kilanowski
Ilustracja: Andrzej Kilanowski
30.10.2015

Prawda jest taka, że nie umiem napisać o Hiszpanii. Byliśmy tam pół roku – ja i Z. Jeździliśmy po Andaluzji. Pracowaliśmy, wspinaliśmy się, szukaliśmy miejsc do parkowania. Niewiele już z tego pamiętam. Przynajmniej jeśli chodzi o zdarzenia. Został tylko POBYT – to generalne poczucie, że gdzieś jednak byliśmy. Co przynajmniej w moim przypadku ma duże znaczenie, jako że zazwyczaj gadam zamiast robić i tyle samo wysiłku wkładam w snucie planów, co w upewnienie się, żeby nigdy nie zostały zrealizowane.

Nie umiem podróżować. Wszystko mnie stresuje i przeraża. Mam za małą pewność siebie, żeby czuć się dobrze w miejscu, w którym nieznani mi ludzie mówią o nieznanych mi rzeczach, w nieznanym mi języku. Kto wie, może właśnie nabijają się z nas, gdy widzą, jak pakujemy się w nocy na górską drogę WV Polo o napędzie na dwa koła i zawieszeniu tak niskim, że byle krawężnik pod Biedronką urywa ci przednią tablicę rejestracyjną.

Jeśli tak, to mają rację, bo pół godziny później na absurdalnie stromym wirażu wpadamy w rów, samochód przewraca się na bok, a Z. musi wyłazić od strony kierowcy, przez co wygląda trochę jak astronautka wyłaniająca się z rakiety na nowo odkrytej planecie. Chwilę potem Jake wyciąga z bagażnika swojego Jeepa długi metalowy łańcuch i próbuje podczepić go pod nasz samochód.. Patrzę, jak nurkuje pod koła w poszukiwaniu holowniczego haka. Jest ciemno jak diabli i dopiero co się poznaliśmy, więc jakoś nie kwapię się, żeby poinformować go, że raczej go tam nie znajdzie. Nie... oczywiście, że nie mamy z przodu haka. Mamy za to gitarę.

I tak to wygląda. Ciągłe nerwy i stres o ten cholerny samochód. Gdzieś koło El Choro odpada nam osłona pod silnikiem, wielki kawał czarnego plastiku, który montuje się, żeby... sam nie wiem... osłaniać silnik!?! Kto by przypuszczał, że jeżdżenie po głazach wielkości piłki lekarskiej nie wpływa dobrze na osiągi. Tak czy inaczej, przez kilka dni wozimy osłonę na tylnym siedzeniu, jedynym miejscu w którym nie będzie narażona na dalsze uszkodzenia.

Upał, góry, morze. Zero ludzi. Zero Internetu. Laptop nie wyjęty przez dwa miesiące z bagażnika. Balast. Tyle niepotrzebnego szajsu, a przecież zdawało nam się, że nie wzięliśmy nic ponad niezbędne minimum. Tak. Teraz przypominam sobie wszystkie te rzeczy, które w Hiszpanii nie były nam potrzebne. Ubrania, książki, bilety miesięczne, amerykańskie seriale... A w zamian? Życie pod słońcem. Deptanie pomarańczy. Słodki nadmiar: powietrza, nieba, owoców....czasu. Tego ostatniego przede wszystkim. Tak dużo czasu, a tak mało Internetu, który pomógłby przerobić go w papkę! Jezu! Zwijałem się z bólu pod tym lazurowym, andaluzyjskim niebem, nie mogąc odświeżyć facebook'owego wall'a! Wszystkie te reklamy Zalando! Sponsorowane posty! Zdjęcia z urodzin twojej bratowej, która wyszła tak prześlicznie, że aż serduszko, buziak, buziak, wykrzyknik! Wszystko to szło w próżnię i ginęło bezpowrotnie, podczas gdy ja, objedzony porannym awokado, przycinałem winorośl albo ciałem maczetą pędy bananowca na kompost.

Tęskniłem, to też pamiętam. Tęskniłem za pracą choć teraz wydaje się to nieprawdopodobne. Co zrobią beze mnie wszystkie te zakłady fryzjerskie i szkoły językowe? Jak poradzą sobie bez zaprojektowanych przeze mnie bannerów na folii, 3 x 1m, oczkowanych po krawędzi, żeby lepiej przypinało się je do płotu? A wizytówki? A logo? Ulotki A5! Czy świat poradzi sobie bez jeszcze jednego grafika?

O tym właśnie rozmyślałem, wchodząc spracowany do rolniczego baru przy wtórze gromkiego "¡Hola!". Swoją drogą, możesz nie umieć żadnego innego słowa po hiszpańsku, ale to jedno sprawia, że czujesz się jak u siebie. Tak samo na odwrót, możesz czytać w oryginale Frederico Garcie Lorke i nic ci to nie da, jeśli nie potrafisz wydusić z siebie przyjaznego "¡Hola!" przy spotkaniu z każdą napotkaną przez ciebie osobą. Nadmiar! Nawet życzliwości w Hiszpanii jest za dużo, więc nie szkoda ci jej rozdawać na lewo i na prawo.

Dopiero po kilku miesiącach zaczynam się tym wszystkim cieszyć. Uczę się też parkować jak miejscowi. W egzotycznych, kamasutralnych konfiguracjach, beztrosko ignorując znaki albo interpretując je na swoją korzyść. Po dziesiątym przytarciu lakieru o murek, słupek albo inny samochód, doświadczam czegoś w rodzaju nirwany i zewnętrzną powłokę samochodu zaczynam uznawać jedynie za iluzję, której istnieniem nie należy się przejmować. Tym bardziej, że to samochód pożyczony.

Z dnia na dzień awokado smakują coraz lepiej, a ze świata zaczynają wysypywać się prawdziwe skarby. Kawka i churros przed pójściem na pole. Rozmowy z Z. w przerwach w pracy na polu. Wielkie mięsiste uszy osła, gdy patrzy na nas, jak pracujemy na polu... Małe, proste przyjemności regularne jak przypływ oceanu... A na samym końcu, jak gdyby było tego za mało, złota kopuła katedry w Kadyksie!

Kadyks! Kadyks! Kadyks! Przecież już sama nazwa brzmi jak klejnot. Piękne, tajemnicze słowo. I tak samo jak wiele nazw tamtejszych miast, ma w sobie coś żeńskiego. Sewilla, Granada, Cordoba. Kobiece imiona uwodzicielskie jak syreni śpiew. Jeden dzień w Kadyksie założonym przez Fenicjan trzy tysiące lat temu! W mieście, w którym ludzie śmieją się, jedzą i kochają nieprzerwanie od 32 wieków! Sama myśl o tym przyprawia mnie o zawrót głowy. Jedziemy tam, łazimy trochę i wracamy. Całe bogactwo świata na wyciągnięcie ręki, gotowe do zerwania jak dojrzały owoc. Fenicjanie, Rzymianie, Maurowie, Wizygoci! Godzinę drogi od domu, więc zdążysz wrócić przed zamknięciem Lidla.

I tak to leci. Jeden dzień. Potem kolejny. Najpierw morze, potem góry, potem ocean. Cudowne leniwe sjesty i Andaluzja pocięta śladem naszej tułaczki. A potem droga powrotna. Na Wschód, do domu. Przez Francję i jelita niemieckiej autostrady. W górę strumienia jak tarło, pod prąd. Dalej od słońca i oceanu. Trochę wbrew sobie, a jednak zgodnie z instynktem. Do Polski, do domu. Do bannerów oczkowanych, ZUS-u. Do uchwał spółdzielni mieszkaniowej. Drugiego sezonu „True Detectiva”, choć podobno słaby... tak przynajmniej napisał jeden z drugim na fejsie. „Dojedziemy w poniedziałek, może będzie miejsce pod blokiem”. Pewnie, że jest. Blok też stoi jak stał. W Biedronce awokado po 7 złotych. Drożyzna, w dodatku małe i niedojrzałe.

I przez pierwsze tygodnie pytają wszyscy, jak było w tej Hiszpanii.

Fajnie, fajnie było... ale jakoś niewiele pamiętam.

 

 

Autor ma blog, na którym czasami coś rysuje i pisze www.alenosorozec.pl

Galeria

  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura
  • miniatura

Informacja o finansowaniu strony internetowej

Portal współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego

Dolne menu strony

Stopka strony

(c) menazeria.eu - wszelkie prawa zastrzeżone
do góry