Jak zaczęła się Pani działalność opozycyjna?
W 1978 roku mój mąż zaprowadził mnie na proces Błażeja Wyszkowskiego. Mąż nie uprzedził mnie, co się będzie tam działo. Jako osoba nieuświadomiona, niewinna weszłam na tę rozprawę i w ciągu 45 minut się zradykalizowałam. Wyszłam jako ktoś skłonny iść na barykady. Na szczęście tego ode mnie nie oczekiwano. Wystarczyło to, co robiliśmy, czyli udostępnianie mieszkania na zebrania działaczy opozycji.
W roku 1979 podpisała Pani „Kartę Praw Robotniczych”, dokument opublikowany w dwutygodniku „Robotnik” (nr 35 z 18 lipca 1979 r.). Czy może Pani opowiedzieć więcej na temat tego dokumentu? Dlaczego dokument ten był na tyle ważny, że zdecydowała się Pani zostać jego sygnatariuszką?
Pewnego dnia Stasiu Śmigieł przywiózł „Kartę Praw Robotniczych”. Było to dosyć słabo odbite na powielaczu, ale dawało się jeszcze przeczytać. Żadna treść nie wydawała mi się kontrowersyjna, każda głęboko słuszna. Trochę się zdziwiłam, że trzeba było nie tylko się podpisać, ale również podać inne dane, łącznie z numerem telefonu.
Tak, w KOR-ze istniała zasada pełnej otwartości i rzeczywiście podawało się nawet numery telefonów.
Niech pan nie myśli, że ja podjęłam taką decyzję z zamysłem, że oto teraz robię coś ważnego, dla mnie to był jeden z wielu różnych dokumentów podpisywanych w tamtym czasie. Dlatego bardzo mnie zdziwiły reperkusje. Właśnie w tym czasie podjęłam pracę w Zespole Szkół w Zelgnie. Dyrektor nie wiedział, że mogą być ze mną jakiekolwiek kłopoty. Trudno oczekiwać, że osoba zaraz po studiach, z małego miasteczka będzie działaczką opozycji. Po tym, jak podpisałam „Kartę”, przyjechała SB, pojawiła się informacja w Wolnej Europie. Konsekwencją tej sytuacji była utrata pracy. Ale to nie było bohaterstwo z mojej strony, choć podpisując ten dokument, jak i wszystkie inne, byłam gotowa, że mogą się z tym wiązać jakieś konsekwencje.
Czyli została Pani przez ten podpis zwolniona z pracy?
W ostateczności tak, chociaż rozłożyło się to na jakiś czas. Dyrektor wręczył mi wówczas zmianę umowy, z umowy na czas nieokreślony na umowę tylko do końca roku szkolnego. Nie podpisałam tej zmiany, więc doszło do pewnej przepychanki, dyrektor powiedział, że może mnie od razu zwolnić, a ja na to, że nie, bo jestem w ciąży. Następnie, jak chcieli mnie zwalniać w następnym roku, to się okazało, że „Solidarność” wygrała. Ale potem był stan wojenny, tak więc w rezultacie i tak zostałam zwolniona. Od tego czasu miałam trudności z podjęciem jakiejkolwiek pracy.
Chciałbym również poruszyć kwestię drugiego z podpisanych przez Panią listów, tj. listu w obronie opozycjonistów czechosłowackich. Czy istniały jakieś kontakty pomiędzy opozycjonistami z różnych krajów bloku komunistycznego?
Pewnie tak, ale ja zetknęłam się z tą sprawą w Toruniu. List ten został odczytany w kościele, a następnie poszedł ławkami do podpisu. Byłam zdziwiona, że ludzie masowo tego nie podpisują. Przecież to była oczywista sprawa.
A jak się podpisywało takie listy w latach PRL-u? Bo teraz po prostu podchodzimy do ludzi na ulicy.
Wtedy było podobnie. Też zatrzymywałam ludzi, jakoś było mi łatwiej, bo czułam, że Chełmża mała, sami swoi. Nie znałam osobiście wszystkich, ale zawsze jakoś się dana twarz kojarzyła, nie byli to ludzie całkiem obcy. Nagabywało się po prostu, tak jak wy to robicie [śmiech]. No i tłumaczyło się kwestie. Czasami ktoś nie wierzył, mówił: „Aj, tam. Bzdury opowiadacie, tak nie jest przecież. Rozejrzyjcie się, wszystko jest dobrze, macie przewrócone w głowie, czego chcecie?”. Czyli mówili dokładnie to samo, co niektórzy mówią teraz. A niektórzy mówili wprost przeciwnie: „Oczywiście, ja w to jak najbardziej wierzę. Dlatego nie podpiszę. Tutaj jest napisane, że prześladują tych, co uważają inaczej, prawda? Dlaczego więc ja mam się narażać na to prześladowanie?”. Więc ci, którzy uważali, że rząd może się zemścić, też nie podpisywali.
Czym różniła się działalność w KOR-ze od działalności w latach 80.?
W latach 80. okazało się, że jest w „Solidarności” 10 milionów osób. A ja pamiętam 1979, nawet jeszcze 1980 rok, kiedy mój mąż zaczął się wycofywać, bo wydawało mu się, że się nic nie zmieni. Sądził, że opozycja udusi się we własnym sosie, jakoś się to rozpłynie, że ten ruch nie będzie miał szerszego przełożenia. Potem był długi deszczowy lipiec. Na koniec tego lipca okazało się, że nie ma nic na półkach. Po czym nastąpił sierpień i rzeczone 10 milionów. Bardziej od argumentów etycznych, wolnościowych przemówiły te puste półki. W maju urodziło się moje drugie dziecko, tak więc wszystkie sytuacje dotyczące „Solidarności”, tych zmagań, widziałam już z pozycji zwyczajnego człowieka, który widzi przede wszystkim te puste półki, długie kolejki. Niemniej to była euforia, radość, 1980 rok. Hurra. Okazało się, że nie zwalniają mnie z pracy [śmiech].
Jaka była rola kobiet w opozycji?
No właśnie. Uważam, że była bardzo duża. Wszędzie gdzie szłam, stykałam się z dziewczynami. Kiedy oglądałam „Solidarność według kobiet” i widziałam materiały z czasów Okrągłego Stołu i Magdalenki, to był dla mnie szok. Tam nie ma kobiet. Potem doczytałam, że przy Okrągłym Stole była jedna. Dlaczego wtedy wydawało to mi się takie normalne? W tamtym czasie jednak myślałyśmy, że polityka to zabawa dla dużych chłopców, nie dziewczyn.
Czyli to było ogólne przeświadczenie?
Tak. Nie sądzę, żebym była jakimś wielkim wyjątkiem. Mimo tego że byłam bardzo oczytana, to tego nie wyłapałam. Można mieć pewne wątpliwości co do własnych obserwacji. Na ile są one rzeczywiście trafne, a na ile są one zgodne z pewnymi tendencjami postrzegania rzeczywistości, jakie w danym czasie obowiązują.
Czyli feminizm jest potrzebny…
Widać tak. Co tu dużo mówić.
Jak zachowywała się i jakie były sposoby działania ówczesnej Służby Bezpieczeństwa?
Państwo w tamtym czasie starało się unikać jakichkolwiek procesów politycznych. Podobno było to związane z tym, że strona polska podpisała w Helsinkach tzw. trzeci koszyk[1]. W związku z tym wikłano ludzi w sprawy kryminalne, np. sprawa Zadrożyńskiego. Starali się go uwikłać w kradzież. Młodzi, którzy rozdawali ulotki, ryzykowali, że to jest zaśmiecanie. Dawano mandaty, można było nawet trafić do więzienia z tego powodu. Mandaty były z tego wszystkiego najmniej dotkliwe, ponieważ funkcjonował już wtedy KOR, były zbiórki pieniędzy, nikogo się nie zostawiało własnemu losowi. Było również przetrzymywanie na 48 godzin. Kiedy mówiłam o procesie Błażeja Wyszkowskiego, to był to właśnie proces o zaśmiecanie miasta. Podczas procesu czułam się jak podczas procesu w „Alicji w Krainie Czarów”, ponieważ ten proces był równie absurdalny.
Jak działała Służba Bezpieczeństwa w tamtych czasach?
W Chełmży milicjanci byli tak zaskoczeni, że mają jakichś więźniów politycznych, że odnosili się do nich naprawdę z dużym respektem. To nie było tak, że wpadają jak gestapowcy i biją. Kiedy przyszli do nas robić rewizję, jeszcze w mieszkaniu naszych rodziców, to w gruncie rzeczy był to komediowy obrazek. Gdy przyszli do nas, to najpierw moja mama zaprotestowała, że ona musi w tej chwili do fryzjera iść, więc rewizja żadna nie wchodzi w grę. Następnie mój dziadek zaczął swojej kanapy bronić jak niepodległości, ponieważ tam miał składowane lekarstwa. Wreszcie poszli do dużego pokoju i udało im się otworzyć kanapę moich rodziców, a tam mole, fruuu, wyleciały. Mój ojciec wtedy powiedział, że w tym domu to nawet rewizji bez wstydu nie da się przeprowadzić.
Miałam duże wsparcie w domu. Moich rodziców nachodzili w miejscu pracy, były groźby, ale rodzice nigdy nie powiedzieli złego słowa.
Jakiego typu groźby były stosowane?
Że nie dostanę pracy, że nie dostanę nigdy mieszkania, że dzieci mogą zachorować i nie otrzymać pomocy. Natomiast mnie nie bili. Podejrzewam, że gdyby mnie ktoś porządnie fizycznie zmaltretował, to moje myślenie o tym wszystkim byłoby całkiem inne, albo byłabym wtedy gotowa nawet broń do ręki wziąć, albo schowałabym się do mysiej dziury.
Czym różniła się działalność opozycyjna w tak małej miejscowości jak Chełmża od działalności w większych miastach?
W Chełmży nie było nikogo innego oprócz nas w tamtym czasie, tj. oprócz mnie i mojego męża. Ludzie patrzyli na nas z pewnym dystansem. Nawet ci, którzy byli przyjaźnie nastawieni, nie byli pewni, do czego to wszystko może doprowadzić, czy to nie jest tylko takie chwilowe szaleństwo młodych. Mówiono, że: „tej sytuacji przecież tak naprawdę nie można zmienić”. W Toruniu było zaangażowanych zdecydowanie więcej osób. Ludzie spotykali się w pokojach akademickich, w wynajmowanych przez studentów mieszkaniach. Sporo ludzi się angażowało, co powodowało, że zachowanie dyskrecji było niemożliwe. Był niejaki Wilk, który był informatorem SB i nawet do mnie zawitał. Ja go w ogóle nie kojarzę, ale Stasiu Śmigiel udostępnił mi swoją teczkę i tam rzeczywiście jest raport z pobytu w moim mieszkaniu. Napisał, że mieszkanie jest zaniedbane. Uważam, że to nie w porządku z jego strony: pił moją herbatę, jadł, korzystał z gościnności, a potem mnie obsmarował, że mam mieszkanie zaniedbane.
To bardzo nieelegancko [śmiech]. A czy byli państwo jeszcze inaczej inwigilowani?
Oczywiście. Tutaj przyjeżdżali np. Bogdan Borusewicz, Jan Lityński. Przyjeżdżali i ciągnęli za sobą ogony. Kiedyś przyjechała z Francji moja ciotka, komunistka. Twierdziła ona, że władza komunistyczna to wspaniała władza. Aksjomatem dla niej było, że władza ludowa jest najlepsza i zapewnia wolność. Właśnie kiedy nas odwiedzała, doszło do sytuacji inwigilowania. Bogdan Borusewicz i Stasiu Śmigiel byli wtedy u nas w mieszkaniu. Potem szliśmy razem przez miasto, tzn. Stasiu, Bogdan, mój mąż, ja i moja rodzina właśnie z rzeczoną ciotką z Francji. Nagle zaczynają się wszyscy nerwowo rozglądać. To był chyba lipiec albo sierpień, upalny dzień, niedziela, ulice opustoszałe. I było tak: po jednej stronie szła kolumna mojej rodziny i opozycjonistów, a po drugiej stronie maszerowała, nie kryjąc się w ogóle, cała kolumna panów z SB.
Jaką chwilę z działalności opozycyjnej pamięta Pani najbardziej?
Na pewno ciąg spotkań, aczkolwiek ciężko będzie wymienić jedno, ponieważ było tych spotkań bardzo dużo. Pamiętam ogony, tę sytuację, kiedy całą kolumną szli po drugiej stronie ulicy. Kiedyś moje trzyletnie dziecko wybiegło za róg ulicy, gdzie stały samochody SB. Zanim je zdążyłam dogonić, panowie już je trzymali i twierdzili, że dziecko przyszło na przeszpiegi. Pamiętam pierwsze przesłuchanie, które było bardzo traumatyczne. Pytanie, pytanie i jeszcze raz pytanie, dziesięć razy o to samo, z różnych kątów. Pamiętam, że przesłuchiwano mnie nawet i po kilkanaście godzin.
A jak zachowywali się oficerowie SB w stosunku do przesłuchiwanych?
Pomijając pojawiające się groźby, takie nawet poważne, dotyczące dzieci, było to uciążliwe ze względu, że ja siedziałam, a oni się zmieniali. Nie byłam na tyle doświadczona, żeby wiedzieć, czy mogę wyjść, czy mam prawo do czegoś, do adwokata, do kogokolwiek. Potem się dowiedziałam, że trzeba się było powoływać na określone paragrafy.
Co było według Pani najważniejszą ideą Solidarności?
Najważniejsze było połączenie ruchu robotniczego i inteligencji. Już długo przed 1980 rokiem byli ludzie, którzy twierdzili, że trzeba te dwie grupy społeczne połączyć. Jedną z nich był Bogdan Borusewicz, który tutaj - u nas w Chełmży - mówił o tym, dlaczego bez robotników nie może być opozycji. Pomysł, by na czele wielkiego ruchu społecznego stał robotnik, to był autorski pomysł Bogdana Borusewicza. On w 1978 roku snuł takie wizje.
Czy Kościół w takiej małej miejscowości jak Chełmża odgrywał rolę w tworzeniu opozycji?
W Chełmży akurat nie. Pamiętam, że chodziliśmy z petycją, by Kościół mógł korzystać ze środków masowego przekazu. Byłam u księdza, żeby podpisał. Ale nie podpisał. Mówił, że nie taka jest linia Kościoła i nie o to Kościołowi chodzi. W Chełmży w tamtym czasie było nas za mało. Natomiast w Toruniu Kościół wspierał opozycję. Był naturalnym sprzymierzeńcem. Co nie znaczy, że wszyscy opozycjoniści określali się jako ludzie religijni. Kiedy wystawiano w Chełmży obraz Matki Jasnogórskiej, to wiele osób wystawiało w oknach symbole religijne nie dlatego, że uważali, że ten obraz czyni cuda, ale dlatego, że było to wyrazem sprzeciwu wobec władzy. Ja miałam duży kłopot, bo nie miałam nic takiego, co można by było wystawić [śmiech].
Czyli Kościół szybko przejął sferę symboliczną opozycji?
Tak. A potem to wiadomo. Bóg, honor, ojczyzna.
Pamiętam Panią ze zdjęć z zeszłorocznego Czarnego Protestu. Jak Pani jako osoba doświadczona w działalności opozycyjnej odbiera obecne protesty społeczne?
Jest jedna rzecz, którą staram się uświadomić każdemu, z kim rozmawiam. My byliśmy wtedy w komfortowej sytuacji. Niesłychanie komfortowej, następne pokolenia nie mają co o tym marzyć. Wiedzieliśmy, że osoby zaangażowane w działalność opozycyjną na nic nie liczą. Ludzie nie liczyli na zrobienie kariery, wprost przeciwnie. To był czas pewności, że możesz sobie porządnie zaszkodzić, przekreślić swoją karierę. Wiedzieliśmy też, że słuszność jest po naszej stronie. Teraz nie ma takiego komfortu. Owszem, mój teść się bardzo zdenerwował, kiedy podałam swój numer telefonu, ponieważ telefon był zarejestrowany na niego. Mówił, że głupio robimy, że źle robimy, ale nie chodziło mu o to, że nasze wartości są błędne. Chodziło raczej o to, „że przecież tam są Rosjanie” i możemy doprowadzić do katastrofy na skalę narodową. Z samą ideą się zgadzał. Teraz ludzie nie zgadzają się na płaszczyźnie światopoglądowej. Bardzo trudno to zmienić, bardzo trudno się dogadać. Każde pokolenie może nam zazdrościć takiej jasnej, czystej sytuacji.
Co sądzi Pani o partii Razem?
Podobają mi się akcje Razem, ponieważ są trochę happeningowe. To jest to, co ja trochę znam z czasów opozycji. Taki happening przemawia do wyobraźni, czasami wbrew intencjom tych, którzy ten happening robili.
Czyli pozytywnie ocenia Pani naszą działalność?
Tak. Młodzi, sympatyczni ludzie, tworzący ciekawe akcje.
[1] Chodzi o tzw. trzeci koszyk współpracy pomiędzy krajami OBWE, dotyczący kwestii poszanowania praw człowieka.