Kosmiczny Bastard była kobietą. To stwierdzenie może nie jest do końca prawdą, aczkolwiek nie w pełni jest ono kłamstwem. Albowiem Mroczne Bobo Gwiazd – jakże by mogło być inaczej! – jest szczęśliwie uposażonym hermafrodytą! Ponadto jest ono swoistego rodzaju superbohaterem. Przynajmniej o tyle, że tak jak Superman ma swoje ziemskie przebranie – mianowicie przybiera postać zgorzkniałego człowieka płci męskiej, który na co dzień ukrywa gwiezdny rodowód, robiąc różne ludzkie sprawy (i niestety coraz bardziej zaniedbując te naprawdę istotne sprawy kosmiczne), zaś raz na dwa miesiące walczy z zabobonem i niesprawiedliwością świata za pomocą felietonów pisanych do „Menażerii”. Po pracy lubi się on odprężyć w przyjemnym cieniu sali kinowej, szczególnie oglądając film superbohaterski. Ostatnio zaś miał okazję udać się na seans najnowszej „Wonder Woman”.
Cóż, sam film był mocno przeciętny, takie 6/10. Wprawdzie posiadał pewne bardzo dobre aspekty, ale jednocześnie było w nim sporo elementów kompletnie pozbawionych logiki, dziwacznie wąsatych lub ociekających przesłodzonym patosem, które nie pozwalały zachwycić się w pełni, jak chociażby podczas seansu „Strażników Galaktyki Vol. 2”. (Tylko proszę, nie zarzucajcie mi, że jestem fanbojem MCU i dla tego ślepo hejtuję DC. I ostrzegam, że jeśli komuś zaledwie przejdzie przez myśl słowo „zaoranie”, to go bezapelacyjnie jebnę w durny łeb gorejącym meteorem!... JEEEBS!... Ostrzegałem.) Ale nie będę się na ten temat szerzej rozwodził, w końcu nie zamierzam napisać recenzji.
Tym co jednak jest tutaj istotne, to fakt, że „Wonder Woman” jest pierwszą wysokobudżetową produkcją od ponad dekady, w której główną (super)bohaterką jest właśnie (super)bohaterka, czyli kobieta. W związku z tym w moim internetowym szumie pojawiły się rozmaite opinie, z którymi zamierzam wdać się dyskusję. Jednak nie po to, by spierać się, czy film był dobry, czy nie, ale po to, by odnieść się właśnie do kwestii płci. Generalnie unikałem partycypowania w werbalnych potyczkach w obrębie tak zwanej wojny płci, bowiem sam fakt jej istnienia wydaje mi się naprawdę przykry, a poza tym, cóż, strasznie trudno się w niej nie utytłać... Jak na Międzygalaktycznego Obojnaczka przystało, z chęcią zamieniłby wszystkie wojny płci na… Gwiezdne Wojny!
Wracając jednak do meritum, tu i tam sarkano na przykład na to, że Diana z Themysciry alias tytułowa Wonder Woman porusza się ściśle w ramach typowo męskiej roli, w związku z czym nie ma istotnej różnicy, czy to chłop, czy też baba. Ergo nie wnosi to do kinematografii żadnej nowej, kobiecej perspektywy, więc nie jest prawdziwym przełomem. Ni pół złamanego chuja się nie zgadzam z takim rozumowaniem. Uważam natomiast, że to dobrze, że postaci kobiece w popkulturze mogą na równi realizować role stereotypowo przypisane mężczyznom i nie ma w tym nic uwłaczającego. No a gdzie niby jest powiedziane, że muszą odgrywać wyłącznie takie, to ja nie wiem. Po prostu superbohaterskość dość często zasadza się na sprawnym spuszczaniu wpierdolu tym złym i doprawdy nie rozumiem, dlaczego od kobiety już na starcie mielibyśmy wymagać czegoś więcej? Na eony lat świetlnych zalatuje mi to pseudofeminizmem lub kryptoseksizmem, a może właśnie pseudofeministycznym kryptoseksizmem. Nie wspominając już o tym, że Wonder Woman miała też inne atrybuty poza siłą fizyczną, co w filmie było akurat całkiem spoko pokazane. No ale nic, są na tym świecie takie feministki, którym nigdy nie dogodzisz.
Inny z zarzutów dotyczył zbyt kusego stroju i niezmiennie idealnego wyglądu naszej heroiny (to nie jest promocja narkotyków). Tu rzecz ma się zgoła podobnie, bowiem chyba nikt nie jest skłonny dopatrywać się uprzedmiotowienia mężczyzny (a przynajmniej ja się z czymś takim dotąd nie spotkałem), patrząc na panów superbohaterów z ich szerokimi szczenami, idealnie wyrzeźbionymi torsami, nabrzmiałymi bicepsami, obcisłymi trykotami i majtasami wyciągniętymi na wierzch, aby chwacko podkreślały ułożenie i rozmiar genitaliów (uczciwie przyznaję, że od ostatniego atrybutu już się odchodzi, no bo to jednak spory obciach). A przecież moja zwiędła ludzka awatara nigdy nie sprosta takim standardom, nie wspominając już o tym, że jest poniżej przeciętnego przedstawiciela rodzaju męskiego, jeśli idzie o tężyznę fizyczną, rzecz jasna. W gratisie macie taki tu lifehack: w razie jakichkolwiek scysji lub animozji w realnym świecie możecie spokojnie, stanowczo i bez lęku do niej startować (a to wbrew pozorom nie jest promocja przemocy)…
Co zaś się tyczy skąpego odzienia superbohaterki, to od roku 1941, kiedy do życia powołało ją dwóch mężczyzn – psycholog i prawnik William Moulton Marston (współtwórca wariografu oraz zagorzały propagator feministycznych idei) oraz rysownik Harry G. Peter, aż do dzisiaj nosiła ona kostiumy zbliżone w swym ogólnym zarysie. Ktoś, zdałoby się całkiem słusznie, mógłby powiedzieć, że skoro mamy rok Że-Niby-2017, wypadałoby też strój bohaterki nieco przekształcić (swoją drogą była już taka próba, aczkolwiek nie spotkała się z ciepłym przyjęciem fanów), no ale Diana nosi typowy casual Amazonek żyjących na mitycznej wyspie o raczej gorącym klimacie. Co istotne, jej atrakcyjność nie stanowi atutu czy broni, nie jest też jakoś nadmiernie czy erotycznie eksponowana w filmie wyreżyserowanym przez kobietę Patty Jenkins.
Tak przy okazji, ja w ogóle nie rozumiem tej odwiecznej schizmy feministycznego świata, w obrębie którego jedne feministki, zgodnie z duchem rewolucji seksualnej, twierdzą, że kobieta ma prawo niemal nieskrępowanie eksponować swoje ciało, drugie zaś uważają, że nie powinna tego czynić, bo wtedy staje się jedynie przedmiotem w oczach mężczyzny. Naturalnie mam świadomość, że jest to nieco bardziej złożona kwestia, ale w takim schematycznym ujęciu znacznie bliżej mi do pierwszego obozu. Uważam bowiem, że wyzwolona kobieta ma prawo eksponować swoje ciało w takim zakresie, jaki ona sama uzna za stosowny – w końcu jej ciało i jej decyzja. A to, czy stanie się obiektem pożądania mężczyzny, powinno być czymś zupełnie drugorzędnym. Oczywiście mierzi mnie „szczucie cycem lub tyłkiem”, po które tak chętnie sięgają spece od marketingu, ale to trochę jednak co innego. Wizerunek Wonder Woman nie uprzedmiotawia jej z automatu, choćby dlatego, że wynika on z kontekstu, tak samo jak strój Xeny z kultowego serialu telewizyjnego czy Króla Leonidasa z „300”. Starożytność jest naga! Jest też rzeczą oczywistą, że w sposób całkowicie naturalny chcemy oglądać postaci atrakcyjne. Swoją drogą, czasem wszyscy wzajemnie się uprzedmiatawiamy i to niezależnie od płci, aczkolwiek nie zawsze muszą wynikać z tego faktu jakiekolwiek złe konsekwencje, wystarczy tylko nie być chujem. Proste.
Przyznam, że mi osobiście przeszkadzały np. wysokie obcasy w złotych kozakach Amazonki. Ale to przede wszystkim dlatego, że wydawały się niezbyt adekwatne do roli wojowniczki, jeśli oczywiście nie specjalizuje się ona w zabijaniu przeciwników za pomocą szpilek, bo i tak może być w świecie superhero. No ale powściągnąłbym swe pretensje, gdyż prawda jest taka, że ja generalnie nie lubię butów na wysokim obcasie – wydają mi się one okrutną krzywdą wyrządzaną stopom. Jednakowoż nie stwierdzę na tej podstawie, że wyzwolona kobieta powinna chodzić w obuwiu na płaskiej podeszwie, a szpilki to zbędna udręka w imię atrakcyjności seksualnej. Po pierwsze, nie czuję się szczególnie do tego uprawniony, a po drugie – sprawa jest znacznie bardziej złożona niż by się to mogło wydawać. Tak złożona, że nie podejmę się jej rozpisania w ramach niniejszego felietonu. Wybaczcie.
Wychodząc jednak ku ogólności, dodam – choć może wydać się to sprzeczne z naturą Bękarta z Kosmosu – że wszelkie wzorce kulturowe, w tym te dotyczące konstrukcji naszych podeszew, są nie tylko ograniczeniem wolności, ale także realnym życiowym ułatwieniem – niestety granica między jednym a drugim bywa niebezpiecznie płynna...
Tak czy inaczej, złości i zasmuca mnie to, że pod koniec zeszłego roku ONZ, pod wyraźnym naciskiem środowisk feministycznych, odebrało postaci Wonder Woman tytuł ambasadorki w walce o równouprawnienie kobiet i dziewcząt – zupełnie tak, jakby piękna figura i seksowny strój całkowicie przekreślały wszystkie pozostałe jej atrybuty. I kto tu kogo uprzedmiotawia? – nieśmiało ja się zapytuję.
W takie oto genderowe rozkminy popadłem po przeczytaniu rozmaitych recenzji bardzo średniego filmu z bardzo dobrą żeńską postacią, i nimi właśnie chciałem się podzielić niby opłatkiem wigilijnym. Wszak nie samym kosmosem i dinozaurem żyje Kosmiczny Bastard. Tak też dzisiaj pożegnam się słowami:
PATRIARCHAT TO ZŁO!
P.S. Jednakowoż czuję się w obowiązku odnotować, że nauka coraz wyraźniej stoi tam, gdzie od zawsze stał Kosmiczny Bastard. Przed Wami 4 niezbite dowody:
(1) Tęgie ziemskie mózgi oszacowały, że ryzyko zagłady rodzaju ludzkiego ze strony A.I. wynosi zaledwie 5%. Czyli sztuczna inteligencja pozostaje – i najprawdopodobniej pozostanie – w tym względzie daleko w tyle za tą naturalną…
(2) Z powodu niedospania mózg zjada się sam! Przynajmniej u myszy. Chociaż początkowo jest to formą niezbędnej higieny, może zamienić się w prawdziwą autodestrukcję. Wprawdzie jeszcze tego nie potwierdzono, ale na wszelki wypadek zawsze lepiej porządnie się wyspać. Space Bastard style!
(3) Po raz trzeci potwierdzono istnienie fal grawitacyjnych, więc to już oficjalne: czasoprzestrzeń jest pomarszczona niczym jakiś monstrualny shar pei.
(4) I last but not least pojawiły się kolejne przesłanki jasno przemawiające za tym, że T.rex wcale nie miał na sobie żadnych śmiesznych piór, jak to roją sobie różni modni paleoheretycy. I nie szargać mi więcej godności świętej pamięci tyranozaura!