„Ślub” bez teatru jest jak ryba bez wody – tak, bo to nie tylko dramat pisany dla teatru, ale – przynajmniej w zamierzeniu swoim – to sama wyzwalająca się teatralność istnienia”. Tak jeden ze swych trzech ukończonych dramatów kreował Witold Gombrowicz, zaliczany do najlepiej znanych na świecie polskich dramaturgów, który surrealnie sam w teatrach bywał rzadko. Ot, jako rasowy intelektualista, zamiast zasypiać na widowni, wolał namiętnie czytać Kanta, Nietzschego, Kierkegaarda, Sartre'a czy Dostojewskiego i przez całe życie toczyć spór z... Mickiewiczem. W swym „Ślubie” pamiętał także o ulubionym Szekspirze, co ułatwiałoby może jego wystawienie inscenizatorom, ale to by było zbyt proste: „Gombro” nie zapomniał również o ŚNIE, który „dosięga nas głębiej i poufniej, niż najbardziej rozpalona namiętność dnia…”.
Wykorzystując miks form teatru Szekspira, Calderona i romantyków Słowackiego, dramat Witolda Gombrowicza przy odpowiedniej adaptacji jeszcze w drugiej dekadzie XXI wieku jest w stanie wprawić widza w trans fantazji – swoisty sen, który wyłączy go na dwie godziny z tak modnych dziś nieustannej interakcji, komunikacji i przetwarzania danych. To się udało w Teatrze „Baj Pomorski” w Toruniu – i to po raz pierwszy na lalkowej scenie: powstało tutaj wielkie i przejmujące „dziwowisko”, gęste od sennych koszmarów, ale i świecące blaskiem nastrojów sprzecznych, niewytłumaczalnych – zawieszonych związków z zewnętrznym światem.
Reżyser toruńskiego „Ślubu”, Zbigniew Lisowski, wraz ze scenografem (Pavel Hubička) przeniósł Gombrowiczowską koncepcję walki o władzę i nowego człowieka w specyficzny sen Autora (Jacek Pysiak), artysty stale obecnego na scenie i kreślącego w swym śnie kolejne postaci dramatu: „malowanych” miękkim światłem, jednak wydobytym z ciemności, które nigdy nie osiąga pełnego blasku, gdyż na scenie zawsze unosi się mgiełka mroku, tworząc scenerię sennej nierealności.
Tak widzimy Henryka (Krzysztof Parda) i jego młodych rodziców (Edyta Łukaszewicz-Lisowska i Mariusz Wójtowicz) – wszak to w takiej postaci śnią się zwykle rodzice ich dorosłym dzieciom… Nieco bardziej realne wydają się kreacje Władzia (Andrzej Korkuz), jockerowo-demonicznego Pijaka (Krzysztof Grzęda) czy Mańki (Marta Parfieniuk-Białowicz) – ale również nie do końca: postaci te nacechowane są bowiem sporą dawką neurotyczności, która przenika w najgłębsze pokłady przedstawienia, w ich fantastycznie interpretowanych piosenkach i mieniących się wielością barw monologach.
Jak zwykle w spektaklach Zbigniewa Lisowskiego i w jego inscenizacji „Ślubu” znajdujemy liczne odniesienia do popkultury i sztuki. Przyjęcie konwencji poetyki onirycznej, także w warstwie plastycznej przedstawienia, idealnie „owiewa” postaci dramatu, otula je, skrywa wreszcie i chroni muślinowymi kotarami, po których przesuwają się grafiki Sylwestra Siejny z elementami dzieł Zdzisława Beksińskiego. Bezgłowe, wyraźnie martwe manekiny, stylizowane na słynnych „Nierozpoznanych” Magdaleny Abakanowicz, skrywają zaś aktorów ubranych tylko w trykoty z nadrukiem krwiobiegu. Można by rzec, że w finale „Abakany” są dla nich antropoidalnymi trumnami, w których znikną na dobre. Przy tym w przedstawieniu, obok żywego planu, wykorzystywane są lalki: pacynki, marionetki i mupety, częściowo wzorowane na twórczości Francisa Bacona. Aranżując muzycznie tę złożoną produkcję Piotr Nazaruk w „Ślub” wplótł jeszcze utwory Kilara, Marii Peszek, Kazika i Lao Che – i tak te wszystkie części składowe powodują, że widz otoczony wielką ilością symboli, dźwięków i barw w spektaklu Lisowskiego może się poczuć nieco zagubiony, maksymalnie nierzeczywistym światem snu na jawie, pęczniejącym z każdą minutą ogromem nieograniczonych skojarzeń. Całość wynika wyraźnie z filozofii humanistycznej Gombrowicza, naszkicowanej w prologu przedstawienia (złożonego z fragmentów „Dzienników” oraz „Ferdydurke”). To w tej metaforycznej powieści autor pisał: „...Bywa, że niezdrowy sen przenosi nas w krainę, gdzie wszystko krępuje, paczy i dusi, ponieważ jest z czasów młodości – młode, a przeto zbyt stare już dla nas, przebrzmiałe i anachroniczne, i żadna męka nie dorówna męce takiego snu, takiej krainy. Nie może być nic straszniejszego niż wracać do spraw, z których się wyrosło, do tych dawnych, młodzieńczych, niedojrzałych, od dawna już zepchniętych w kąt i załatwionych...”
Wydaje się, że główny bohater, Henryk, w swym śnie nie wraca do przeszłości, a wojna w nim nie ożywa, on w niej tkwi od zawsze – Krzysztof Parda gra go z początku zagubieniem, z czasem jednak wojenne rytuały stają się nim samym i bardzo sugestywnie – kapituluje przed nimi, z rozpaczą, miotany po scenie sennymi marami i ścigany przez fallusowy „Palic”. Wspaniale towarzyszy mu w tej obrzędowej walce Andrzej Korkuz w roli Władzia, genialnie wspomaga Mańka Marty Parfieniuk-Białowicz i straszy Pijak Krzysztofa Grzędy. Ich wybitne kreacje uzmysławiają wielomiesięczny trud prób z aktorami oraz perfekcyjność inscenizatorskiej i reżyserskiej pracy Zbigniewa Lisowskiego, wirtuozersko uświetniający obchody 70-lecia Teatru „Baj Pomorski”.
Wielkość Gombrowiczowskiego „Ślubu” Lisowskiego leży w formie i słowie, nie w scenografii, w senności języka, multimediach, a ponad wszystko zaś w tym, że próbował nas wpędzić w taki SEN, byśmy spętani codziennie narodowym awanturnictwem, choć na chwilę się uspokoili. Trzeba jednak pamiętać, że śniąc nie jesteśmy już tak atrakcyjni, jak na barykadach! Sen nie pasuje przecież już to tempa, w jakim żyjemy – jak w swej książce „24/7. Późny kapitalizm i koniec snu” pisze Jonathan Car: „Sen pozostał ostatnią redutą wolności – większość naturalnych potrzeb, jak głód, pragnienie, przyjaźń czy miłość, została dawno w naszym świecie utowarowiona”. A wygiętej w spazmatycznym bólu postaci wiszącej nad sceną, też nie da się kupić…
*cyt.: W. Gombrowicz, „Ślub”.
Witold Gombrowicz, „Ślub”
reż. Zbigniew Lisowski
premiera 21 czerwca 2015
Teatr „Baj Pomorski” w Toruniu