Muszę się przyznać. Zwątpiłem. Trzy razy wyparłem się Miraclemana, zanim słońce zaszło cztery razy, a ja do końca poznałem jego historię. Pierwszy raz, kiedy zobaczyłem jego fizys i kostium. Drugi, kiedy usłyszałem o jego niezbyt udanej i pechowej karierze w panteonie innych komiksowych superbohaterów. Trzeci, gdy zacząłem uczestniczyć już bezpośrednio w jego przygodach. Pomyślałem, że to nigdy nie może się udać, że ta cała koncepcja, jej podstawa, dość pretensjonalny język nie utrzymają kultu Miraclemana, który w ostateczności runie i odejdzie w niepamięć jak przed nim wiele innych wymyślonych i niestabilnych bogów. Zwątpiłem, a przecież powinienem mieć więcej zaufania do twórcy „Strażników” (w tym wypadku Pierwotnego Scenarzysty), który nieraz już zaskoczył mnie swoją interpretacją i dekonstrukcją utartych klisz gatunkowych. A to, że wówczas był na początku swojej artystycznej drogi, koniec końców zupełnie nie ma znaczenia. Nie w tym przypadku. Zacznijmy zatem moją rehabilitację.
Historia ma swój początek w latach 50. XX wieku w Anglii, gdzie niejaki Mick Anglo stworzył postać Marvelmana i jego drużyny – Young Marvelmana i KidMarvelmana. Była to wyższa konieczność, ponieważ mały brytyjski wydawca, który przedrukowywał wówczas przygody amerykańskiego Kapitana Marvela (obecnie Shazama), w pewnym momencie został z niczym. Po 12 latach sporu Fawcett Comics z National Comics Publications (obecne DC) ten pierwszy musiał zabić prawomocnym wyrokiem sądu swoją postać, która jakoby była plagiatem Supermana. Marvelmanem, który był z kolei ewidentnym plagiatem Kapitana Marvela (czyli w drugiej linii także Supermana), nikt już się nie zainteresował. Brytyjski bohater „poza prawem” radził sobie całkiem dobrze – do czasu, gdy jego rodacy otrzymali możliwość czytania oryginalnych amerykańskich komiksów. W takiej sytuacji każdy by poległ. Potrzeba było ponad 20 lat, aby złotowłosy superhero mógł odrodzić się niczym feniks z popiołów. Jak pokazały historia i pióro Pierwotnego Scenarzysty, cierpliwość popłaca. Z dzisiejszej perspektywy stwierdzam bowiem, że nie ma nudniejszego bohatera jak Superman i bardziej tragicznego i fascynującego jak… no właśnie – Miracleman, który musiał zmienić wówczas pseudo ze względu na widmo kolejnego procesu, tym razem ze strony stajni Marvela (ach, ci Amerykanie). Wracając jednak do najważniejszego, w 1982 roku przyszły twórca „Strażników” dokonał rewolucji – kampową stylistykę komiksu zamienił na przewrotną, w dużej mierze mroczną i brutalną przypowieść o ludziach, bogach i tworzonych przez nich utopiach na Ziemi. W tamtych czasach tego typu postmodernistyczne działania, wykorzystujące tak świadomie właściwości ironii i metatekstu, były dość pionierskie. Pierwotny Scenarzysta zrobił jednak coś jeszcze, coś równie ważnego i cennego dla całej opowieści – zaistniałą sytuację w czasie rzeczywistym wykorzystał w fabule komiksu. Dwudziestoletnia przerwa w wydawaniu „Miraclemana” miała przełożenie na historię fikcyjnego bohatera, który przez ten czas (ze względu na pewne wydarzenia) pozostawał w uśpieniu, korzystając tylko ze swojego ludzkiego alter ego. Co najważniejsze, ten upływ czasu jest też widoczny w komiksie, w przeciwieństwie do innych serii, w których bohaterowie przez kilkadziesiąt lat są wiecznie młodzi. Właśnie tego typu odważne decyzje twórców powodują, że powstaje legenda.
Tom rozpoczyna dość naiwna historyjka o inwazji przyszłości na przeszłość – nielogiczna już w samym swoim założeniu. Jednak jako prolog pasuje tu jak ulał, bo z jednej strony mamy dzięki niej potrzebny wgląd w konwencję pierwowzoru Miraclemana z lat 50. XX wieku, a z drugiej spójne przejście do tej właściwej narracji zaproponowanej już przez Pierwotnego Scenarzystę w latach 80. (historia dotyczy właśnie tych dwóch okresów). Na wstępie poznajemy Micky’ego Morana, 40-letniego dziennikarza i męża. Jest zwykłym facetem, który ma niezwykłe sny. Zawsze po przebudzeniu próbuje sobie przypomnieć słowo, które – jak sądzi – jest bardzo ważne nie tylko dla postaci ze snu, lecz także dla niego samego. W krytycznym momencie pamięć wraca i wówczas poznajemy Miraclemana, nie od razu jednak w całej jego okazałości. I tu wracamy do mojego zwątpienia, niewiary w sukces tej historii. Na początku bowiem narracja jest niestety niezbyt oryginalna, choć całkiem ciekawa i udanajest w tej części pewna metatekstowość wprowadzona w sekwencjach analizowania na podstawie kilku komiksów o superbohaterach nowo nabytych mocy Miraclemana (później motyw ten jeszcze oczywiście wróci w ironicznej, ale i bardzo gorzkiej postaci). To, co dzieje się dalej, trudno streścić w kilku zdaniach. To bardzo rozbudowana pod względem narracyjnym, gatunkowym, psychologicznym, sytuacyjnym, ale i scenograficznym dekonstrukcja rozrywkowego w swym założeniu mitu superhero – pokazania go w skrajnej postaci Absolutu, samozwańczej, upajającej się sobą siły, która (o, ironio) potrafi być równie krucha jak człowiek. Wystarczy jedno słowo bądź byt jeszcze doskonalszy od niej. Zestawienie superbohatera z jednej strony z prawdziwym życiem, ludzkimi emocjami i przyziemnymi problemami, z drugiej zaś z boskością, bezkarną i niczym nieograniczoną mocą czy też potęgą innych kosmicznych cywilizacji jest tu kluczowe – nigdzie indziej bowiem ta przepaść między światami nie była tak namacalna. Genialnie poprowadzona jest tu chociażby relacja Miraclemanaz żoną Liz, relacja, która w trakcie nieuchronnej przemiany jej męża w boga stopniowo ulega cichej degradacji, aż do całkowitej destrukcji uczucia do człowieka, którego już nie ma, który woli być kimś innym. Gdy on – już jako pełnoprawny bóg wszystkich ludzi – przychodzi do niej, oferując jej boskość, spotyka się jedynie z jej pogardą. To bardzo wymowna, dobrze rozpisana i jeszcze lepiej rozrysowana scena. Jeślijesteśmy już przy rysunku, to niektórzy mogą mieć problem z bardzo nierówną warstwą graficzną całego tomu. Choć miejscami nie sposób nie zgrzytać zębami z estetycznego niesmaku, to w ogólnym rozrachunku wielość rysowników i proponowanych przez nich stylistyk oraz ciągła zmiana konwencji, a co za tym idzie – i świata przedstawionego sprawiają, że historię Miraclemana odbiera się jako archetyp wszystkich innych opowieści, istniejących od zawsze i podlegających nieustannej transformacji dziejowej. W ostateczności kostium ten nie ma zatem większego znaczenia.
W komiksie mamy wiele podobnych kontrastowych sytuacji – zderzających dwa światy i odmiennie przez nie pojmowane wartości – wybijających za każdym razem czytelnika z wygodnych, stereotypowych wręcz interpretacji. Na szczęście cały czas chce się wracać do tego uszkodzonego dekonstrukcją świata i na nowo go sobie układać. A jak wygląda on na samym końcu? Z jaką refleksją zostawiają nas twórcy „Miraclemana”? Pokazują wyraźnie, grubą kreską, jak może wyglądać świat ludzi bez wolnej woli, świat ludzi na smyczy, świat funkcjonujący poza dobrem i złem. Świat, w którym superbohaterowie swoimi czynami wpływają nie tylko pośrednio na kształt i kierunek rzeczywistości, lecz także w pełni ją kreują, stwarzają i kształtują. Świat, w którym bogowie schodzą na Ziemię, by rządzić, karać i nagradzać swoich poddanych. Świat bardzo nieludzki w każdym ze swoich aspektów (świetnym przeniesieniem tych treści w komiksie jest stworzona przez Kowali Przestrzeni makieta Ziemi, po której przechadzają się nowo powołani bogowie, doglądając świata jak swojego gospodarstwa, swojej hodowli). Niezbyt miła perspektywa, prawda? Chociaż są i tacy, którzy pożądają właśnie takiej utopii, takiego braku odpowiedzialności. Nie jest to zatem jednoznaczna sytuacja, w której mamy do wyboru albo tyranię silniejszego, albo sprawiedliwą i dobrotliwą władzę. Wszystkie te wątpliwości interpretacyjne, które pojawiają się na koniec lektury, są wcześniej konsekwentnie, choć bardzo chaotycznie (co nie jest zarzutem) obudowywane w fabule coraz to nowymi znaczeniami, które tworzą ostatecznie mniej lub bardziej solidną/harmonijną konstrukcję. Jak w Tetrisie, w którym od umiejętności i sprawności gracza zależy końcowy wynik. Tak, można się pogubić w ilości tych znaczeń i odwołań, w mnogości tych kluczowych i tych epizodycznych postaci czy wprowadzanych coraz to bardziej fantastycznych światów, ale to, co uda nam się w konsekwencji złożyć z tego ogólnego chaosu, proponowanych perspektyw, ideologicznych kłamstw, religijnych doktryn, boskich pretensji, niekontrolowanych ludzkich emocji, poezji życia czy bezkompromisowej brutalności zawsze będzie wartością dodaną, cenną i potrzebną. Jakkolwiek bowiem będziemy odbierać „Miraclemana”, wpłynie on na pewno na nasze postrzeganie, na osąd otaczającej nas rzeczywistości. I nie mam tu na myśli tej z fruwającymi po niebie dziwakami w pelerynach, z eksperymentami na ludziach czy szaleńcami zabijającymi miliony bez mrugnięcia okiem. Choć nie wiem już, która z nich jest gorsza. A może tak naprawdę nie ma między nimi żadnej różnicy?
„Miracleman”
Scenariusz: PierwotnyScenarzysta, Mick Anglo
Rysunki: Garry Leach, Alan Davis, John Ridgway, Chuck Austen, Rick Veitch, John Totleben, Don Lawrence, Steve Dillon, Paul Neary, Rick Bryant
Mucha Comics
2016
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu MUCHA COMICSza egzemplarz recenzencki.