Kiedy w 1986 roku zespół Queen planował koncert na stadionie Wembley, szybko okazało się, że jeden to za mało. Popularność muzyków przerosła pojemność stadionu i trzeba było zorganizować dodatkowy występ, by poradzić sobie z szaleństwem jakie wywoływali. Nic więc dziwnego, że nawet 30 lat później grupa wciąż wzbudza duże emocje, a zainteresowanie jest tak wielkie, że powstały o niej film, z miejsca staje się przebojem.
Trzeba powiedzieć, że sam pomysł napisania scenariusza, który opowie o całej historii zespołu, to pomysł bardzo ambitny, ale też w zasadzie niewykonalny, jeśli chodzi o grupę o takiej historii jak Queen. Nie sposób opowiedzieć ją całą w ciągu dwóch godzin, nie spłycając, nie upraszczając i nie krzywdząc. I być może faktycznie Bryanowi Singerowi nie udało się żadnej z tych rzeczy uniknąć, ale wziął na warsztat odpowiedni materiał. Queen to przecież zespół od robienia show i to jest właśnie to, co zobaczyliśmy w tym filmie. Nie sposób nie zwrócić uwagi na kreację postaci Freddiego Mercury’ego. Zdaje się oczywistym, że zagranie jednej z najbardziej charakterystycznych i charyzmatycznych postaci popkultury nie należy do zadań najłatwiejszych. Tymczasem Rami Malek radzi sobie tutaj wybitnie, zachwycając przy tym chyba wszystkich. Być może można czepiać się tutaj aparycji, która nieznacznie różni się od tej rzeczywistej, ale wszystko inne dopracowane jest do granic możliwości. Na ekranie filmowy Mercury porywa publiczność, tak jak na scenie robił to ten prawdziwy. Rami Malek wzniósł się tutaj na wyżyny swoich aktorskich możliwości, które miał okazję pokazać już w „Mr. Robot”. Tym razem wypadł być może nawet lepiej.
Niestety scenariusz mocno spłyca pozostałych członków zespołu. Przedstawieni zostali oni jako grupa miłych gości pozbawiona jakiejkolwiek z wad. Chociaż momentami między nimi zgrzyta, momentami tworzą pełne humoru sceny pokazujące kulisy pracy nad kolejnymi utworami, to jednak nie da się nie zauważyć, jak z biegiem czasu, stają się coraz bardziej oczywiści. Wyjątek wśród postaci drugoplanowych stanowi jedynie zagrana przez Lucy Beynton Mary Austin – tragiczna miłość wokalisty. Ten wątek jest, zdaje się, jednym z najlepiej poprowadzonych w całym filmie, pozostając zarówno subtelnym, jak i pełnym emocji. Szkoda jedynie, że nie ma takiej nieoczywistości trochę więcej. Cała fabuła jest zbyt mocno schematyczna, co jest o tyle przykre, że mamy do czynienia z historią zespołu, którego zjawisko schematyczności nie dotyczyło ani trochę, który nie bał się eksperymentów i łączenia gatunków. Być może tego właśnie tutaj zabrakło.
Ale nawet jeśli, to co z tego? Film Singera spotyka się z tak dobrym odbiorem publiczności, która zachwycona jest rekonstrukcją jednego z najlepszych występów grupy, i która po wyjściu z kina jeszcze przez długi czas będzie znowu zapętlać utwory zespołu. Wszelkie zarzuty pod kątem budowy fabuły przestają mieć tu chyba jakiekolwiek znaczenie.
„Bohemian Rhapsody”
reż. Bryan Singer, 2018